W jednym z odcinków piętnastego sezonu „Chirurgów” („Silent all these years”) jest taka scena, która do tej pory przyprawia mnie o ciarki na całym ciele. W szpitalu pojawia się pacjentka z dość poważnymi obrażeniami. Jej tłumaczenia są standardowe – sama się wywróciła.
Potknęła o coś czy nawet uderzyła. Dopiero lekarka, która widzi, że kobieta ewidentnie została napadnięta, namawia ją do powiedzenia prawdy. Gdy to robi, damska część szpitala robi coś niewiarygodnego. Na korytarzu, którym będzie przejeżdżała pacjentka, lekarki, w geście solidarności ustawiają się, jedna obok drugiej, by dodać jej otuchy. By powiedzieć, że nie jest w tym sama. Że – przede wszystkim – wierzą we wszystko, co mówi. Pokazują kobiecą solidarność w świetle, w którym często jej nie widzimy.
Taką też damską solidarnością przesiąknięte są „Dziewczyny znikąd” i pewnie dlatego, mimo że jest to młodzieżówka, książka robi wrażenie nie tylko na nastolatkach, ale i na osobach dorosłych, które chciałyby dostać w jakimś momencie swojego życia takie wsparcie, jakie dają sobie bohaterki nawzajem.
Bohaterkami „Dziewczyn znikąd” są trzy dziewczyny, nastolatki, licealistki. Grace Slater, która dopiero co przeprowadziła się do Prescott a jej matka jest pastorką. Rosina Suarez pochodząca z rodziny meksykańskich imigrantów, która na przestrzeni całej powieści próbuje wyswobodzić się nie tylko z patriarchatu panującego w szkole, ale i presji ze strony rodziny. W końcu i Erin DeLillo, dziewczyna z Aspergerem, która fascynuje się biologią morską oraz Star Trekiem. Cała historia zaś rozpoczyna się w momencie, gdy Grace odkrywa, że w jej nowym pokoju mieszkała kiedyś Lucy Moynihan. Ta sama, która została kiedyś zgwałcona, przez co uciekła z miasteczka. Dlaczego? Bo oskarżyła miejscowych chłopaków o gwałt, a tego się przecież nie robi.
Cała historia napędzana jest ucieczką wyżej wymienionej Lucy z miasta, oraz faktem, że dziewczyny odkrywają blog prowadzony przez jednego z miejscowych chłopaków. Na tym blogu „autor” ocenia dziewczyny, z którymi uprawiał seks. W swoim mniemaniu wielkoduszny, nie wymienia dziewczyn z imienia, tylko przypisuje im numerki. Wiadome jednak, że licealistki rozpoznają w tych kolejnych numerkach siebie, i choć nikomu się nie przyznają, płoną ze wstydu. Właśnie na fali tego wstydu oraz złości, a także potrzeby buntu, zakładają anonimowe zrzeszenie dziewcząt z Prescott High. Zrzeszenie to ma na celu przeciwstawianie się seksizmowi i kulturze gwałtu wszechobecnej w lokalnej szkole. A jaki jest najlepszy sposób na bunt? Bojkot. Wszelkich kontaktów intymnych z chłopakami. Tak bowiem najprościej pokazać drugiej stronie, że coś musi się zmienić.
Droga do sukcesu nie jest ani prosta ani przyjemna, jednak determinacja dziewcząt jest nie do pobicia. Tak, przez większość książki uczennice radzą sobie z kolejnymi kłodami rzucanymi pod nogi, popadają w kłopoty, przeżywają miłosne uniesienia a także stawiają czoła problemom rodzinnym. W tym całym rozgardiaszu uczuć, emocji przebija się jednak upartość i chęć pokazania, że nie dadzą się dłużej wykorzystywać. I to jest największy, zaraz po dobrze wykreowanych bohaterach, do których się przywiązujemy, atut tej książki. Jej moc sprawcza, oraz siła kobiet (wcale nie tych dorosłych, które częściej skaczą sobie do gardeł niż te młodsze).
Pisałam to już na swoim Instagramie, powtórzę i tu. Nie spodziewałam się fali emocji, jaka na mnie spadała, z każdą kolejną stroną powieści. Czując jednocześnie złość, wkurzenie oraz przebijający się przez to wszystko podziw dla bohaterek, można się domyślić, że jestem zachwycona. Tym, że ktoś zdecydował się napisać tak ważną książkę dla młodszego odbiorcy – bo targetem na pewno jest młodzież szkolna (takie przynajmniej odnoszę wrażenie). Jednocześnie zdenerwowana, że w 2020 roku przychodzi nam mówić o tym, że nie znaczy nie.