|
empik.com |
James budzi się na pokładzie samolotu z wybitymi zębami, złamanym nosem i rozciętym policzkiem. Nie wie, dokąd leci ani co się z nim działo przez ostatnie dwa tygodnie. Ma dwadzieścia trzy lata, od dziesięciu lat jest uzależniony od alkoholu, a od trzech – od narkotyków. Kiedy zgłasza się na odwyk do najstarszego ośrodka w Stanach, chlubiącego się rekordowo wysoką skutecznością siedemnastu procent wyleczonych, lekarze nie wiedzą, jakim cudem wciąż żyje.
Szczerze, to nie miałam pojęcia, że „Milion małych kawałków” niesie ze sobą tyle kontrowersji. Z czystej ciekawości wpisałam w Google ‘James Frey’ i pokazało mi się mnóstwo informacji odnośnie twórczości tego pana, ale i właśnie książki, o której dziś chcę kilka słów powiedzieć.
„Milion małych kawałków” to swojego rodzaju autobiografia autora Jamesa Freya, który podobnie jak bohater książki, uzależniony od alkoholu i innych używek przeszedł odwyk, co jakoś zainspirowało go do podzielenia się tym z czytelnikami. Jak sam pisze we wstępie książki „… w trakcie pisania książki ubarwiłem wiele szczegółów swoich doświadczeń i zmieniłem inne, aby, jak mi się wydawało, zrealizować nadrzędne przesłanie książki.” Wiadomo, literatura rządzi się własnymi prawami, musi ‘zachwycać’, musi ‘łapać za serce’ a przede wszystkim musi zainteresować tak, by potencjalny czytelnik w daną opowiadaną historię wsiąkł.
Temat uzależnień jest szeroki i głęboki, przemierzenie go chociaż w najmniejszym stopniu wydaje mi się niesamowicie trudnym zadaniem, dlatego nie będę tego robiła. Każdy z nas coś o tym wie: człowiek może uzależnić się od wszystkiego: od kawy, od papierosów, od telefonu, internetu… Ze wszystkich stron grzmią nagłówki mówiące, jak to wszystko jest dla nas krzywdzące. Niebezpieczne. Że nam zagraża. O alkoholu nikt nic nie mówi. O narkotykach też nie. Tu się milczy. Bo to niewygodne. Wstydliwe. Bo pokazuje człowieka, człowieka, który upada, któremu wydaje się, że niżej upaść już nie może. O takich rzeczach się nie mówi. Gani się, potępia, ale nie pomaga.
|
moje |
„Milion małych kawałków” pokazuje bohaterów, którzy mają problem. Ze sobą. Ze swoim nałogiem. Który to nałóg wyniszcza – nie tylko ich samych, bo powiedzmy, to jeszcze można znieść. Gorzej, kiedy nałóg ten wyniszcza bliskich, gorzej, gdy przez wódkę, inny alkohol, narkotyki, własną głupotę, traci się tych bliskich, bo później, w czasie rekonwalescencji, to oni dają siłę do tego, by walczyć. By każdego dnia budzić się, i wiedzieć, że jest o co walczyć. Że jest ktoś, tam, po drugiej stronie, komu na nas zależy. Od razu łatwiej.
James Frey trafia do Ośrodka Odwykowego w momencie, kiedy gorzej już być nie może. Pobity, z wybitymi zębami, uzależniony od alkoholu, od narkotyków. W stanie proszącym o litość. Jest zupełnie bezradny. Jednocześnie ma w sobie pokłady nienawiści, nienawiści do samego siebie, do ludzi, do rodziny: do każdego. Jest nienawiścią. Chodzącą nienawiścią. Nie może sobie ze sobą poradzić, dlatego jego bliscy (rodzice, brat) postanawiają mu pomóc.
Jak sobie z tym poradzić? Jak spróbować ułożyć życie od nowa, kiedy to takie trudne? Kiedy każda komórka naszego ciała domaga się dopingu. Domaga się kolejnego łyka alkoholu, kolejnej dawki narkotyków, która „pomaga”, a później dławi, dusi, zabija. Kiedy wydaje się, że wszystko sprzeniewierza się przeciw nam. Kiedy najchętniej rzucilibyśmy wszystko w cholerę, cały odwyk, wszystko to, co nam się do tej pory udało osiągnąć.
Boję się swojego snu, boje się ranka, boję się tego miejsca i Ludzi tutaj, boję się życia bez narkotyków i alkoholu, boję się samego siebie, boję się radzenia sobie ze sobą, boję się następnego dnia, robię w portki ze strachu, tracę zmysły ze strachu. Boję się i jestem sam i jest wcześnie rano i nikt się jeszcze nie obudził.
Wszechogarniający strach obezwładnia James’a. Jak sobie z tym radzić? Jak się podnieść, raz a skutecznie? James, poznając ludzi „podobnych do siebie” zaczyna powoli iść przed siebie. Choć się buntuje, choć momentami ‘wie lepiej’, choć czasami ‘chce to rzucić i iść się upić’ walczy. Bo walka jest jedynym, co może go ocalić.
Zaczynam płakać. Łzy lecą mi po twarzy i wydobywa się ze mnie cichy szloch. Nie wiem, co robię, i nie wiem, dlaczego tu jestem, i nie wiem, jak sprawy mogły się tak posypać. Próbuję znaleźć odpowiedzi, ale ich nie ma. Jestem zbyt rozjebany na odpowiedzi. Jestem zbyt rozjebany na cokolwiek. Łzy płyną szybciej i szlocham głośniej i kulę się na zimnych kafelkach podłogi i obejmuję się. Obejmuję się i wyję i jest rano i jestem gdzieś w Minnesocie i od pięciu dni nie piłem i nie wiem, co się ze mną kurwa dzieje. ~Milion Małych Kawałków, str. 66-67
„Milion Małych Kawałków” opowiada o tym, jak żyć. O przyjaźni, która może pomóc. O rodzicach, którzy myślą, że znają swoje dzieci, a jest zupełnie inaczej. O miłości, która uskrzydla. O bólu, niesamowitej samotności, która nie daje żyć, o strachu, o walce. Przede wszystkim o walce. O walce z samym sobą (to najcięższy rodzaj walki) i o walce ze światem, by ten nie skreślał tych, którym idzie w życiu gorzej.
A przede wszystkim opowiada o każdym z nas. O tym, że tyle razy ile upadamy, tyle razy się podnosimy.
Po raz kolejny brakuje mi słów by powiedzieć, jak bardzo książka mi się podobała. Egzemplarz, który czytałam, był wypożyczony, jednak coraz bardziej skłaniam się ku kupieniu sobie tej książki, by mieć ją dla siebie, by móc czytać ją kiedy tylko zechcę, ba, by przeczytać ja sobie raz jeszcze i popodkreślać te momenty, te cytaty, które najbardziej zapadły mi w pamięć.
Obok niektórych książek nie da się przejść obojętnie. Byłabym zaszczycona, jeżeli udałoby mi się Was zachęcić do przeczytania „Miliona małych kawałków”, bo naprawdę, naprawdę, warto…
James Frey jakiś czas później wydał książkę „Mój przyjaciel Leonard”, która to jest kontynuacją „Miliona Małych Kawałków”. Mam nadzieję, że będzie równie dobra jak ta.