„Mały Książę” w końcu na ekranach polskich kin! I choć o fakcie powstania filmu dowiedziałam się stosunkowo późno, to wiedziałam, że w kinie będę się musiała pojawić. Tak też się stało.
Przyznaję się bez bicia – potwornie bałam się, że historia, która mnie w sobie rozkochała, zostanie w piękny sposób zepsuta, wszak biorą się za to Amerykanie (nie żebym coś do nich miała), więc nic nie jest pewne. Z nachosami w jednym ręku i okularami 3D (tak, bajka dostępna w wersji 3D!) w drugim zasiadłam na sali kinowej by poddać się tej niebywałej przygodzie.
Tematem przewodnim filmu wcale nie jest historia Małego Księcia, wszak w świecie, w którym żyje nasza bezimienna bohaterka wraz ze swoją mamą, nikt nie zna jego historii. W tym świecie bowiem nikt nie ma czasu na jakieś „bajdurzenia” – liczy się ciężka praca, nauka i zdobywanie doświadczenia tylko po to, by kiedyś, za kilka lat stać się „dobrym dorosłym”, co też mama swojej córce nazbyt często powtarza. Kiedy jednak przeprowadzają się do tej dzielnicy, w której wszystkie domy wyglądają identycznie, a każdy z mieszkańców wiedzie takie samo, szare życie, dziewczynka poznaje swojego sąsiada – dziadka lotnika, który to opowiada jej wyjątkową historię małego chłopczyka, Małego Księcia.
Przez kilkanaście początkowych minut Dziewczynka była głosem rozsądku. W miarę jak dziadek snuł opowieść, ona zadawała coraz to banalniejsze, a zarazem mądrzejsze pytania. Kwestionowała wszystko, jakby nie chcąc do siebie dopuścić faktu, iż oprócz świata, w którym przyszło jej żyć, istnieje inny. Bajkowy. Ten, którego została skutecznie pozbawiona.
Bajka ma więc wiele wymiarów – opowiada nam tą historię, którą wszyscy znamy, ukazuje prawdy i myśli, które mimo upływu czasu nadal są aktualne, ale jednocześnie pokazuje prawa, jakimi rządzi się teraźniejszy, bezwzględny czas. Liczy się praca, kariera, pieniądze. Wszyscy powoli stajemy się tacy sami. Wypleniamy z siebie „dziecinność”, stajemy się bezwzględnymi dorosłymi. A przecież w duszy, gdzieś tam w środku, każdy z nas jest dzieckiem. Mimo upływu lat to nadal w nas siedzi. Nie powinniśmy zapominać o wewnętrznym dziecku. Ba, raz na jakiś czas powinniśmy się nim poczuć!
Mike Osborne poszedł z duchem czasów. Mogło to wyjść różnie – mógł polec, skupiając się na historii Małego Księcia, mógł po prostu pójść na łatwiznę. Nie zrobił tego. Snując jednocześnie dwie opowieści, przeplatając ze sobą dwa światy, dwie techniki tworzenia postaci udało mu się zaczarować widza. Historia Małego Księcia została jedynie trochę unowocześniona, dopasowana do teraźniejszego młodego widza, a jednocześnie nic na tym nie straciła. Powiedziałabym wręcz – zyskała.
„Mały Książę” zyskał nowe tchnienie. Przeniesiony z kart książki na ekrany kin stał się wielowymiarową baśnią, którą powinien obejrzeć każdy, czy młody, czy dorosły. Bezapelacyjnie.
a tu zwiastun, gdyby ktoś nie widział…
Dawno nie byłam tak zadowolona z wizyty w kinie. Serio serio. Widział ktoś? Co sądzicie?