Nie często mi się zdarza, że zapominam o książkach, które mam przeczytać. Zazwyczaj cierpię na ich niedosyt, wobec czego wszystko co mam czytam i pochłaniam. Przyznaję się jednak do błędu, nadrabiam i voile la!
Mówi się, że nigdy nie jest za późno na to, by zacząć od nowa. Liczy się wszak odwaga, której ludziom często brakuje, by uciec od życia, które nie jest takie jakie byśmy chcieli, żeby było. Marianne myślała, że dla niej samej nie ma już nadziei, dlatego też zdecydowała się na ten ostateczny krok – postanowiła skoczyć z paryskiego Pont Neuf. W splocie mniej lub bardziej nieszczęśliwych wypadków trafia do szpitala, a tam, malowidło narysowane na rustykalnym kaflu sprawia, że powoli odnajduje chęci do życia, a w głowie klaruje pewien plan, który ma nadzieję spełnić.
Czy udaje jej się go spełnić – musicie dowiedzieć się sami. Sama chciałam jednak w tym miejscu zapewnić, że choć sielsko-anielskie powieści nie są moim konikiem, a w problemy rozwiązywane za pomocą dobrego myślenia raczej mnie od siebie odrzucają, to tak samo jak w wypadku Lawendowego Pokoju czy Księgi snów czuję się najzwyczajniej w świecie oczarowana. Bo książka ani nie zmieniła mojego życia, ani tym bardziej mojego spojrzenia na świat. Życie jest tak samo beznadziejne jak było, a mi jedynie było smutno, że nie ma mnie tam z bohaterką, w tym ciepełku i wśród tych wspaniałych ludzi.
Bo taki jest Księżyc nad Bretanią – spokojny, ciepły, trzymający w swoich objęciach. Ale nic poza tym. Przyjemna majówkowa lektura, o której zapewne zapomnę, bo takich powstają tysiące. Niemniej na pewno powieść ta znajdzie swoich prawdziwych fanów, których nie ciągnie do ciemnych i mrocznych szwedzkich kryminałów. Jak mnie 😉
Książka otrzymana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwartego.