Próbuję, nieustannie, znaleźć jakąś zależność między tym, jak bardzo nie umiem gotować a tym, jak bardzo uwielbiam oglądać seriale i filmy kulinarne. Jak do tej pory na nic mądrego nie wpadłam, więc chyba po prostu się do tego przyzwyczaję. Patrzenie na jedzenie jest fajne, jedzenie go również, ale gotowanie – może kiedyś coś jeszcze ze mnie wyrośnie. Jakaś kucharka albo MasterChef. Zobaczy się.
Tymczasem z braku laku obejrzałam Julie&Julia bo dużo o nim słyszałam, bo Netflix podpowiadał, że dobre to jest, no to pomyślałam: czemu nie. Dwie godzinki minęły szybko, ja tak w trakcie oglądania przynajmniej ze sto razy poczułam się głodna, bardzo głodna i super bardzo głodna, a koniec końców wszamałam pół paczki czipsów (bardzo dobrych). To chyba tyle, jeśli idzie o zdrowe odżywianie się.
Historia opowiedziana w Julie&Julia jest bardzo przyjemna. Oto bowiem młoda sekretarka, Julie Powell, decyduje się podjąć pewne wyzwanie – w ciągu roku zrobi przygotuje wszystkie dania z książki kucharskiej swojej idolki, Julie Child. Dodatkowo, by czuć nad sobą jakąś presję albo mobilizację (jak kto woli), swoje poczynania będzie publikowała na swoim, założonym specjalnie na tą okazję, blogu.
Żeby poczuć, jak fajny to jest film, musicie go obejrzeć sami, bo choćbym chciała, nie uda mi się wszystkiego tu przekazać bądź wszystkich myśli ubrać w słowa tak, byście mogli czuć się zachęceni. Co prawda szalonej akcji tu nie znajdziecie, tak samo jak kosmicznie niespodziewanych zwrotów akcji. Historia opowiadana jest bowiem z dwóch perspektyw – podglądamy jednocześnie samą ikonę, Julie Child, która jako jedyna kobieta uczęszcza na lekcje gotowania (jeśli tak to nazwać), bo to przecież czas kiedy mężczyźni wiodą prym w niemal każdej dziedzinie życia, a kobiety jedynie u ich boku „wyglądają”, ale przyglądamy się też poczynaniom Julie Powell, która wymyśliła sobie niemożliwe. Jak bowiem pogodzić pracę sekretarki z gotowaniem jednego, albo i nawet dwóch dań dziennie?
Historia, choć niezbyt skomplikowana, wielokrotnie doprowadza do śmiechu. Bohaterkom z całego serca się kibicuje, śledzi ich poczynania, jednocześnie jednak powinno się mieć przy sobie coś do jedzenia, by nie umrzeć z głodu. Ale coś zdrowszego od czipsów, tak mi się wydaje.
Nie wiem czemu, ale bardzo denerwowała mnie w tym filmie sama Meryl Streep. Choć może nie do końca ona jako postać albo aktorka, ale jej sposób wysławiania się… Ilekroć otwierała usta, wydawała ten dziwny jęk aka głos, myślałam, że coś mnie trafi. Domyślam się, że o to właśnie chodziło w tej postaci bo przyznaję, że to wszystko tam się trzyma kupy. Zachowania bohaterek, to, co mówią, jak się zachowują… Ale serio akcent, to manewrowanie głosem, no ja nie wiem, ale nie byłam w stanie tego znieść i zdarzyło mi się, przyznaję bez bicia, gdy pani Streep miała większą partię tekstu, zwyczajnie przesunąć czas o kilka sekund. Znaczy wiecie, kojarzę jej głos z innych filmów, które oglądałam, i naprawdę wierzę, że ten głos to cecha charakterystyczna tej postaci.
Bo tak naprawdę znów nie mam się do czego przyczepić. I znów – mogę polecić, jeśli jeszcze jak ja, nie oglądaliście do tej pory.
Co do tego, że wszystko mi się podoba – jak czytam książkę i jest nudna, albo jak oglądam film, który mnie nuży, to po prostu go wyłączam/odkładam na półkę i o tym nie piszę. No bo po co? 😉