Tak, jak pisałam już skrótowo na Instagramie, wchodziłam w czytanie „Kajś” z wiedzą na temat Śląśka na poziomie zerowym, a nawet minusowym gdyby tylko istniała taka skala. Oprócz typowych skojarzeń z roladkami, kilofem i czerwoną kapustą, nie miałam zielonego pojęcia o jego historii, tak przed wojną jak i po.

Tym bardziej może lektura reportażu Zbigniewa Rokity wywarła na mnie tak ogromne wrażenie. Pewnie dlatego podkreślałam wszystko, co się dało, zupełnie jakby sam fakt przejeżdżania palcem po konkretnym zdaniu automatycznie przenosiło je do mojej głowy. Wszystko chciałabym zapamiętać, wszystko odłożyć w głowie i mieć „na wszelki wypadek”.

Pierwsze kilka, kilkanaście procent książki było dla mnie ciężkich, jako że autor skupiał się głównie na „suchej” historii, szarżując konkretnymi datami, wydarzeniami i imionami, które z niczym mi się nie kojarzyły, a jeśli już to z wyglądem książki do historii w liceum, która zawsze mnie chyba jakoś przytłaczała. Może właśnie ogrom informacji mnie przerażał? Całkiem możliwe.

Im dalej w las, a autor w historię Śląska, ja zatapiałam się w niej coraz mocniej. Czy to za sprawą języka Zbigniewa Rokity (doszłam do wniosku, że przeczytałabym nawet instrukcję obsługi pralki, gdyby takową napisał – to komplement!), a może dzięki sposobowi przedstawienia Śląska. Bo osią całej książki, o dziwo, nie jest Śląsk, ale konkretne osoby wokół których dzieje się wszystko, a zarazem nie dzieje się nic. Kolejne linie drzewa genealogicznego prześcigają się w ciekawszych i jednocześnie smutniejszych historiach, a każda z nich zaczepia się w jakiś inny okres śląskości. Poza tym jest dużo smutku, niezrozumienia, braku logiki. Chyba to przyczepilo się mnie w trakcie czytania najbardziej.

Brak logiki, w następstwie której działo się wiele innych rzeczy, trudnych do opisania tym bardziej do ogarnięcia tego, co się wydarzyło i jak ludzie, konkretni ludzie byli traktowani na przełomie lat. Pomiatani, przenoszeni, gnębieni, lękający się mówić w konkretnym języku, jaki by on nie był.

Być może to wszystko ma jakieś znaczenie. Równie dobrze może nie mieć żadnego.

Być może polubiłam tę książkę właśnie za perspektywę, którą podzielił się autor. Za brak mentorskiego tonu pod tytułem „jak możesz tego nie wiedzieć”, chociaż to ostatnie zrzucałam na siebie sama. Mam jednak wrażenie, że jest ona po prostu ważna, i niezależnie od wszystkiego, powinien ją przeczytać każdy komu wydaje się, że „coś tam wie”. No, jakby zupełnie nie, gościu. Nie wiesz nic.

Zobacz także