Wiedziałam, że to się tak skończy. Znaczy, domyślałam się: oglądanie seriali na pewno nie idzie w parze z czytaniem książek. Gdyby jedno współgrało z drugim, nie byłoby przecież tych wiecznych dylematów, co wybrać. Czy gapić się bezmyślnie w ekran komputera przez x godzin, a może jednak zatopić się w ulubionej historii, która na koniec złamie nam serce.


Dobra, żartowałam, mam nadzieję, że nikt nie zdążył się nabrać. Oczywiście, darzę książki niezwykle mocnym i nierozerwalnym uczuciem (jedynym, jakie posiadam) jednak w większości sporów wygrywają u mnie seriale. Bo nie muszę się zbytnio skupiać, bo zazwyczaj robię coś „w trakcie” i jakby bycie na bieżąco nie jest takie uciążliwe. (Podobno istnieje jakiś serial, o którym nie słyszałam..)

 

W lutym wygrały jednak książki (aż siedem, to chyba mój osobisty rekord w ostatnim czasie), dlatego podzielę się dzisiaj tylko trzema serialami/programami, które ostatnio widziałam.


Five first dates 

Jakby w hierarchii obowiązków międzyludzkich, które co jakiś czas należy odhaczać, chodzenie na randki nie jest najprzyjemniejsze. Znaczy, ściślej ujmując – na te pierwsze, bo później to podobno jest już lżej i w ogóle, przynajmniej tak słyszałam. Dlatego tak chętnie odpaliłam „Five first dates”, żeby zobaczyć, jak inni ludzie się męczą, może spotykając wybranka swojego życia. Schemat programu jest dosyć prosty – „bohater” odcinka spotyka się z pięcioma osobami na pierwsze randki. A my się temu przyglądamy, czasem kibicujemy a czasem pukamy się w czoło. Czasem wszystko na raz. Jest na przykład mężczyzna, schludny, elegancki i przystojny, który szuka kobiety, więc musi zobaczyć, czy będzie mu lepiej z głośno mówiącą i podejmującą za niego wszystkie decyzje kobietą, a może z tą, która wygląda żywcem wyjęta z jakiejś bajki, nie tracąc przy tym naturalnego uroku. Później jest nawet i wdowiec, który w końcu dojrzał do tego by „finally move on”. Pod koniec odcinka widzimy, czy bohater zdecydował się spotkać z którąś osobą po raz drugi. Jeśli tak – nic, tylko happy ending, konie na betonie i tym podobne. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja tym osobom poniekąd zazdrościłam. Tego, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności trafiali na osoby tak do siebie podobne, albo znowu na odwrót – głowiłam się, jakim sposobem ktoś ich ze sobą połączył. Zazdrościłam rezonu w nagłym wychodzeniu, jeśli ktoś przegiął, albo tej lekkości, która sprawia, że nie robi się z siebie idioty. Tak czy siak, trochę się pośmiałam, do jednego odcinka wróciłam już parę razy i aż bym szła na jakąś randkę, ach!


Conversations with a killer: The Ted Bundy Tapes

Później albo wcześniej obejrzałam jednak dokument o Tedzie Bundym, wielokrotnym mordercy straconym w 1989 roku. Trochę mi wstyd, że nie wiedziałam dotąd o jego istnieniu, bo choćby przez pryzmat Netflixowego serialu, mężczyzna przy całym źle, jakie wyrządził, przy tym wszystkim, czego dokonał, wydaje mi się interesującą postacią. Przez ileś lat, dotąd chyba nie wiadomo ile dokładnie, zabijał, i wszystko uchodziło mu gładko. Los, ironicznie, czuwał nad ofiarami, bo w końcu jego plan się nie powiódł i splotem jakże miłych wypadków, wpadł w ręce policji. Nieustannie przez cały proces odżegnując od siebie wszelkie oskarżenia, uśmiechał się zalotnie do ludzi zebranych na sali rozpraw. Szarmanckim głosem nagranym na tytułowych taśmach śmiał się, że tego nie zrobił i trzymają nie tą osobę. A kiedy tylko nadarzała się okazja, uciekał z więzienia i zabijał kolejne dziewczyny. Wciąż twierdząc, nawet złapany na gorącym uczynku, że to nie tak, jak wszyscy myślą. Czy kara śmierci coś w nim zmieniła? Miał fanki. Jedną nawet (chyba? Nie jestem pewna) poślubił. I zrobił jej dziecko. Kiedy już się przyznał (bo przecież nikt się nie spodziewał), winą obarczył swoją psychikę i popęd seksualny. W trakcie przeprowadzania egzekucji pod więzieniem stały tłumy ludzi. Wiwatujący. No i tak w odniesieniu do całego zamieszania związanego z filmem „Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile” („jesteś wyjątkowo niegodziwy, szokująco zły oraz nikczemny”, tak powiedział do Bundy’ego sędzia, wydający wyrok, dodając jednocześnie, że chętnie spotkałby się z nim na sali sądowej – mężczyzna studiował wcześniej prawo – gdyby tylko jego życie potoczyło się inaczej), zupełnie nie rozumiem nagonki na Efrona. Ted Bundy, nawet biorąc pod uwagę to, co zrobił, miał w sobie to coś. Mówię to, oglądając dokument, jego wystąpienia w sądzie i zdjęcia. Tym właśnie przyciągał do siebie ofiary, i taki sposób przedstawienia go będzie najbardziej zgodny z prawdą. W końcu żeby być „wyjątkowo niegodziwym” nie trzeba chodzić w podartych łachmanach i nie mieć zębów.

Fyre Festival

Post o pojawieniu się tego dokumentu na Netflix mignął mi gdzieś na twitterze (również i tutaj możecie mnie obserwować, jeśli korzystacie z tego medium). Cały szkopuł festiwalu, i jego przebojowości, miał polegać na jego luksusie. Do promowania wydarzenia zostali „zatrudnieni” najpopularniejsi influencerzy, jak i znane na cały świat modelki. Spot promujący całe wydarzenie również był niczego sobie. W końcu rajska plaża, opalone, chude ciała modelek, alkohol lejący się strumieniami, najwięksi artyści na scenie, czego chcieć więcej? Ano na przykład tego, żeby to wszystko ładnie wyglądało nie tylko w teorii, ale i w rzeczywistości. A w niej było tak, że cały nakład pieniężny (jeśli taki w ogóle istniał, co przychodzi mi na myśl po obejrzeniu dokumentu) został przeznaczony na promowanie, a nic nie zostało na realizację. O czym srogo przekonali się uczestnicy wydarzenia, po przylocie na miejsce (co swoją drogą jest już historią na inny post). Zamiast tych luksusowych apartamentów-domków otrzymali namioty, które zeszłej nocy przemokły, i stała w nich woda, a łóżka, w zasadzie dmuchane materace były tą wodą przesiąknięte. Luksusowe jedzenie okazało się zwykłymi kanapkami z serem, a artyści odmówili jednak udziału. No cyrk na kółkach. Chociaż nie ma tu czego spoilerować, wydaje mi się, że jeżeli poczujecie się tym tematem zainteresowani, znajdziecie o tym dużo informacji. Sama odsyłam do „Fyre festival”, do obejrzenia na Netflixie. W takich momentach jak ten cieszę się, że ja i różne tego typu festiwale nie jesteśmy sobie pisani. Wolę małe koncerty, opieranie się o ścianę i podziwianie swoich idoli, a nie ciasne przeciskanie się pod scenę, spod której wrócę lekko stratowana.

 

Ostatnio, z kolei wróciłam do oglądania Modern Family. Do pewnego czasu byłam z serialem na bieżąco, teraz jednocześnie nadrabiam ostatni sezon, ale i wracam do tych pierwszych. I taką smutną mam refleksję na ten temat – chodzi o to, że takie tasiemce seriale, najlepsze mają pierwsze sezony. Oczywiście ten dziesiąty mnie śmieszy, lubię bohaterów… Te pierwsze wydają się być jednak naturalniejsze. A może tylko mi się zdaje.
Co ciekawego oglądacie ostatnio?

Zobacz także