Gdy Barack Obama obejmował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, miałam piętnaście, a nawet chyba czternaście lat. Nie pamiętam szumu związanego z jego kandydaturą, a jedynie szok, jaki mnie ogarnął tego ranka, kiedy włączyłam telewizor i zobaczyłam, że to się wydarzyło.
Ameryka wybrała czterdziestego czwartego prezydenta i jest nim czarnoskóry Amerykanin pochodzący z Honolulu. Zdziwienie mieszało się wtedy z jakąś niewypowiedzianą dumą, ekscytacją, że oto ludzie, amerykanie, wyborcy dokonali czegoś niemożliwego.
Więcej nie przykuwałam do tego faktu uwagi. Choć z różnych zdjęć można było wywnioskować, że są szczęśliwi, w miarę zawsze uśmiechnięci, tak naprawdę nikt nie wiedział, co dzieje się za drzwiami Białego Domu. Choć dużo zamieszania pojawia się wokół zaprzysiężeń, przekazywania władzy, wewnątrz zżerała mnie zwykła, ludzka ciekawość: jak wygląda to od mniej formalnej strony. Czy oni są zawsze tacy uśmiechnięci? Czy w Białym Domu można chodzić w dresie? Dobra, to ostatnie akurat wymyśliłam, ale niech będzie.
Czy miałam prawo go powstrzymywać? Jak mogłam przedkładać własne potrzeby, a nawet potrzeby córek, nad szansę, że Barack zostanie prezydentem i polepszy życie milionów? Zgodziłam się, bo go kochałam i wierzyłam w jego możliwości. […] Uważałam, że nie wygra.
Po książce żony byłego prezydenta możnaby spodziewać się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że będzie ona taka spokojna i ciepła. Bo wydaje mi się, że to ciepło wylewało się z każdą kolejno przewracaną stroną. Michelle otworzyła przed swoimi czytelnikami nie tylko drzwi Białego Domu, ale drzwi do opowieści o dwóch rodzinach, których losy w pewnym momencie się przecięły. Co najlepsze, dwie tak różne od siebie rodziny. Ona, wychowana w pełnej rodzinie, z chorym tatą u boku, którego choroba odbierała im krok po kroku, oraz on wychowywany jedynie przez matkę, w dodatku pochodzący z Honolulu.
Oboje lubili działać społecznie; chcieli dawać pomoc tym, którzy tego potrzebowali. O tym, że Barack powoli piął się po drabinie politycznej, o tym, że nie liczyły się dla nich pieniądze jako takie, ale wiara w to, co mogą osiągnąć swoimi czynami. W dobro, sprawiedliwość i siłę, że która pomaga osiągać i zmieniać to, co jest poza zasięgiem ręki. W końcu o tym, jak polityka wciągnęła Baracka, a kim ona była, by mu tego zabronić? Chociaż założyli rodzinę, chociaż mieli dzieci, kim była, by dawać mu ultimatum? Wiedziała przecież, że nie będzie mógł wybrać.
Ja, dziecko South Side, wychowywałam teraz córki, które sypiały w pokojach zaprojektowanych przez znakomitego dekoratora wnętrz, a szef kuchni mógł im przyrządzić na śniadanie, co tylko chciały. Gdy o tym czasem pomyślałam, kręciło mi się w głowie.
W końcu i ten osławiony Biały Dom, mający w sobie tyle samo niespodzianek, co rzeczy, z którymi trzeba było przejść do porządku dziennego. O trudach bycia żoną prezydenta, która nie chce tylko ładnie wyglądać na zdjęciu, ale nosić ze sobą jakieś przesłanie; wykorzystać czas, i uwagę, by znów – czynić dobro. O rodzinie, która mimo tak wielkiej nobilitacji była jednak wciąż razem. O agentach Sicret Service, „sławie”, i tym, że trzeba było zapomnieć o normalności i spokoju.
Aż w końcu i o niemiłym żarcie, jakim okazały się wybory w 2016 roku. Z „Becoming” Michelle Obamy wyłania się obraz rodziny, której nie zmieniło stanowisko Baracka, presja całego świata, ani nawet agenci Secret Service. Rodziny, która była ze sobą na dobre i na złe, i chociaż to pierwsze mieszało się podczas prezydentury wielokrotnie, wszyscy się z tym pogodzili i czerpali z tego czasu, tych możliwości najwięcej, ile się dało. Bardzo podobał mi się sposób, w jaki Michelle opowiadała o zwykłym, codziennym życiu. O dziewczynkach, które musiały odnaleźć się w nowej rzeczywistości, o placu zabaw zrobionym w ogrodzie, a nawet i popcornie, który robiły sobie w kuchni. O przyjaźniach ze służbą, chodzeniu w dresach i tym, że starali się ze wszystkich sił, by zachować garstkę codzienności dla siebie. O potajemnych wyjazdach czy wyjściach do sklepu, o agentach w cywilnych ubraniach tak, by wtapiali się w tło, aż w końcu o nadziejach, związanych z obejmowanym stanowiskiem pierwszej żony.
– Tato – powiedziała niemal współczującym tonem. – Na drodze nikogo nie ma. Na twoją imprezę chyba nikt nie przyjedzie. Popatrzyliśmy na siebie z Barackiem i zaczęliśmy się śmiać. Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że nasze samochody są faktycznie jedynymi na drodze. Barack został prezydentem elektem. Secret Service oczyściło trasę przejazdu, zamknęło cały odcinek Lake Shore Drive i zablokowało na nim każde skrzyżowanie – wkrótce mieliśmy się przekonać, że to standardowa procedura w przypadku podróży prezydenta. Ale dla nas było to nowe.
Chociaż świadoma tego, że raczej daleko Michelle do obiektywności, udało się uniknąć patosu i wychwalania wszystkiego, co razem osiągnęli. Byli przecież, jak sama powiedziała, zwykłą rodziną, która dostała od ludzi ogromną szansę. I musieli ją wykorzystać. Tak też zrobili ?
(Tego spotkania z królową Elżbietą, to trochę zazdroszczę.)