Po własnych śladach // Mariusz Koperski

 
Ale to była fajna książka! To pierwsza rzecz, jaka nasunęła mi się na myśl, kiedy odkładałam ją na stolik. Następnie pomyślałam, że na tyle książek kryminalnych, ile przeczytałam, tych polskich czy skandynawskich, „Po własnych śladach” Mariusza Koperskiego plasuje się na dosyć wysokim miejscu. Z kilku względów.
 
Częstym problemem kryminałów, zaraz po przewidywalności, jest to, że te opisywane akcje i wydarzenia są, cóż, mało prawdopodobne. Czy to jeśli chodzi o działania policji, detektywów czy cały szereg innych spraw, które są – dla dobra książki, oczywiście – podrasowywane na tyle, na ile się tylko da. To, że to jednocześnie jakaś utrata wiarygodności, tym raczej nikt się nie przejmuje.
 
W wigilijną noc podczas śnieżnej zamieci we wsi pod Zakopanem dochodzi do tajemniczego wypadku. Samochód znanego biznesmena wjeżdża w starą góralską chałupę, doszczętnie ją niszcząc. Kierowca, oczywiście, ginie na miejscu. Wezwany na miejsce tragedii komendant powiatowy policji, Sławomir Derebas, stwierdza, że to, co na pierwszy rzut oka wydawało się wynikiem brawury ofiary, może być morderstwem. Sprawę komplikuje fakt, że w sprawę zamieszany jest inny policjant, komisarz Karpiel, dawniej podwładny Derebasa.
 
Starałam się, najpierw przed przeczytaniem, a później przed napisaniem tej „recenzji” nie czytać opinii innych na temat tej książki, by nie zburzyć sobie swoich własnych odczuć na jej temat. Jedno, co gdzieś wpadło mi w oczy, to fakt, że rzekomo „Po własnych śladach” bliżej do powieści skandynawskiej, ze względu na wolny tok akcji. Dla jednych oczywiście może być to minusem, bo rzeczywiście, akcja nie biegnie przed siebie w jakimś zawrotnym tempie. Bohaterowie, policjanci, dochodzą do wszystkiego w swoim własnym tempie, co nie znaczy jednak, że możemy się podczas lektury zanudzić. Różne komplikacje, niewyjaśnione sprawy sprzed lat czy niemówiący do końca prawdy świadkowie – te wszystkie kłody rzucane im pod nogi trochę opóźniają ich działanie, nie raz wyprowadzają na manowce, wciąż jednak czujemy się – jako czytelnicy – zaciekawieni. Nie wiedząc, co stoi za rogiem, nie wiedząc, czego się spodziewać – cały czas jesteśmy otwarci na coś nowego.
 
I nawet wtedy, kiedy wydaje się nam, że zagadka została wyjaśniona, uprzedzam, nie jest.
 
„Po własnych śladach” to bardzo dobry, polski acz klimatycznie przenoszący nas do Skandynawii kryminał, który co prawda może rozczarować tych, którzy wolą wartką akcję od tej trochę ślimaczącej się, zapewniam jednak, że wart jest przeczytania. Nawet  i tych kilku chwil zniecierpliwienia, bo powiadam Wam, później to się dzieje.  A zakończenie, choć jak napisałam wyżej, z jednej strony już pod koniec książki wydawało się oczywiste, mnie zaskoczyło totalnie. Nie tego się spodziewałam. Znaczy, pozytywnie zostałam zaskoczona bardzo niesztampowym rozwiązaniem całej sprawy, na którą wpływ miały wydarzenia z przeszłości.
 
Mam wielką nadzieję na powstanie kolejnej części przygód zakopiańskich policjantów! 😉 
 
Egzemplarz recenzencki otrzymany dzięki uprzejmości 
 

Zobacz także