„Psy gończe” Jørn Lier Horst

Pamiętacie Jørna Liera Horsta, autora „Jaskiniowca”, która to książka wywarła na mnie w styczniu ogromne wrażenie? Jeśli nie, wystarczy kliknąć tu, by przenieść się do tamtej recenzji. Tych jednak, którzy z Jaskiniowcem się już zapoznali, chciałam zapewnić, że kolejna część przygód Williama Wistinga jest równie dobra, co poprzednia – ba, powiedziałabym może, że nawet i lepsza. Ale od początku.

Jørn Lier Horst, urodzony w 1970 roku to norweski pisarz i dramaturg. Oprócz pisania kryminałów, pracuje dla Teater Ibsen. W przeszłości szef wydziału śledczego Okręgu Policji Vesfold. Studiował między innymi filozofię, psychologię i kryminologię, wobec czego dobrze zna się na tym, o czym pisze. Zadebiutował w 2004 roku powieścią „Nøkkelvitnet” („Świadek koronny”). Stworzył cykl powieści kryminalnych, w których głównym bohaterem jest William Wisting. Ponadto, od dwóch lat ukazują się jego powieści kryminalne w serii CLUE, dla młodszych czytelników. 
Biorąc w ręce „Psy gończe” bałam się zawodu. „Jaskiniowiec” był fajny, nakręciłam się na kolejną część, wyczekiwałam jej, a kiedy w końcu ją mam, to okaże się, że nie spełnia moich oczekiwań, i moja wyidealizowana wizja pryśnie niczym bańka mydlana. Jednak po kilku minutach czytania stwierdziłam, iż… 
… moja intuicja mnie nie zawiodła. Podskórnie czułam, że „to będzie dobre!” , i tak właśnie jest. Tak, to ja się mogę zawsze mylić! 
W „Psach gończych” nasz bohater i wybitny śledczy William Wistig zostaje podejrzany o  fabrykowania dowodów w sprawie brutalnego zabójstwa sprzed niemal dwudziestu lat. Pozycja Wistiga zmienia się diametralnie – dotąd oskarżający, sam staje się oskarżony. Jego córka, Line, którą tak samo mieliśmy przyjemność poznać w „Jaskiniowcu”, dziennikarka gazety „VG” ostrzega ojca przed burzą medialną, jaka wybuchnie po ukazaniu się oskarżającego artykułu. Główny bohater się jednak nie poddaje. Choć nie czuje się winny, będzie chciał swoją niewinność udowodnić. Line przyjdzie mu z pomocą. We dwoje będą przedzierać się przez miliony dokumentów, papierów, które powstawały w czasie tamtego śledztwa, a które mogą wnieść coś nowego do tej sprawy. Oczywiście, w międzyczasie dochodzi do innego zabójstwa, w które Line się wplątuje, przez co niejednokrotnie wpada w tarapaty. Ale czy to jeszcze kogoś dziwi?
Książka wywołuje wiele emocji. Na początku byłam zażenowana sytuacją, że jak to tak, dlaczego Wistig zostaje oskarżony? Z jakiej, u licha, racji? Później dopingowałam go, krzepiąco krzycząc: „walcz o swoje, nie daj się!” przez co współlokatorka mieszkająca za ścianą myślała, że już mam nie po kolei w głowie. (Cóż, może to i prawda?), aż w końcu – by nie zdradzić końcówki – biłam brawo, że dzielnie sobie z tym poradził.
Jestem wyjadaczem kryminałów. Ci z Was, którzy mnie tu od jakiegoś czasu śledzą, pewnie zdążyli to zauważyć. Wszyscy wokół mnie dziwią się jednak, i patrzą na mnie wielkimi oczami, kiedy przyznaję, że „tak, uwielbiam kryminały”, a nie romanse. To zdziwienie w ich oczach, kiedy patrzą na taką drobną kobietkę i słyszą, że lubi jak przelewa się krew! Magia!
Jørn Lier Horst i tym razem mnie nie zawiódł. Biorąc pod uwagę jego doświadczenie w kryminalistyce, nie mam się do czego przyczepić. Każdy element śledztwa jest jasno wytłumaczony, a cofanie się w czasie idealnie wplątane w to, co dzieje się w teraźniejszości.  Dialogi, których obawiam się zawsze najbardziej, są idealne. Nie sztywne, jak to miałam czasem przyjemność spotkać się w innych kryminałach, kiedy autor bardziej skupiał się na akcji a nie na tym, jak tą akcję przedstawić.  Kreacje głównych bohaterów, wątki psychologiczne, rozmyślania nad życiem – wszystko łączy się ze sobą tak perfekcyjnie, że wydaje mi się, iż Williama i Linę znam lepiej, niż oni znają siebie nawzajem. Co, z innej strony, może być trochę psychiczne, bo to tak jakbym siedziała im w głowach. Jestem zua, do szpiku kości. 
Jak zwykle sama od pierwszych stron bawiłam się w śledczego, niejako konkurowałam z Wistigiem. Chociaż raz chciałam być tą lepszą, tą, która ej!, mimo braku doświadczenia w kryminalistyce, da radę przechytrzyć całą rzeszę śledczych. Nie udało mi się. Jestem tym faktem niezwykle zasmucona. Tak samo jak tym, iż kiedy postanowiłam, że nie pójdę spać, dopóki nie poznam  tego, kto wplątał naszego Williama w to gówno, nie wiedziałam że na drugi dzień będę miała taki problem ze wstaniem.
Oczywiście – warto było. Warto było później wstać, warto było zarwać nockę i przede wszystkim – warto było podjąć się przeczytania „Psów gończych”. Bo książka naprawdę pieści moje kryminalistyczne zmysły, dlatego też z całego serca mogę ją polecić. Nie zwlekajcie tak, jak ja, tylko łapcie ją w swoje rączki. 😉 
Książka otrzymana dzięki uprzejmości wydawnictwa Smak Słowa. 

Zobacz także