Styczeń bez wątpienia okazał się dziwnym miesiącem. Powrót do rzeczywistości po tak ogromnej liczbie wolnego był straszny, miałam problemy z wbiciem się z powrotem w „uczelnia mode” , a w końcu jak mi się to udało, to zaczęły mnie gonić i dusić terminy oddania prac, jednej, drugiej… i tak jakoś znikąd zrobił się luty.
Nie był to jednak zły miesiąc pod względem czytelniczym; choć pisałam tylko to, co musiałam, nadal nie stroniłam od książek i tak udało mi się zacząć drugi miesiąc roku z siedmioma przeczytanymi na swoim koncie. Mogę być tylko dumna 😉
moja uczelnia ma własny filtr na snapchacie, nie wierzę 🙂 |
Dzisiaj kilka słów o „Portrecie Doriana Gray’a” i o tym, jak często (niestety) okazuje się, że to, na co się napalam okazuje się, cóż, przeciętne. Do przeczytania „Portretu…” zabierałam się od dawien dawna, ale a to nie było książki w bibliotece, a to była zbyt droga (a przynajmniej tak mi się wydawało), a to sobie o niej zapominałam. W końcu jednak kupiłam, zgrałam na czytnik i postanowiłam sobie: teraz albo nigdy.
Dorian miał marzenie. Widząc swoje piękne odbicie na obrazie zamarzył – być może naiwnie – by to właśnie lico się starzało, a nie jego piękna, niezmącona niczym twarz. Podobno najgorszym, co może stać się z marzeniem, to może się ono spełnić. Tak było w tym wypadku. Obraz Doriana zaczął się starzeć, to namalowana twarz zaczęła ponosić skutki jego większych i mniejszych grzeszków. Mijał rok za rokiem, lata za latami, twarz Doriana nadal pozostaje niezmącona.
Nie wiem, czego się spodziewałam – czy historii, która zaprze mi dech w piersiach, wywróci świat do góry nogami i wprowadzi w stan nadmiernej ekscytacji, bo tak czy siak… jakoś średnio mi książka podpadła. Momentami zbyt idealistycznie, zbyt „poetycko” i wyniośle. Miałam żal do bohaterów, że mało co używają mózgu, że przejmują się głupotami, myślą o czymś co konkretnie nie ma żadnego znaczenia, że są małostkowi i denerwujący. Chcą by ich marzenia się spełniały; kiedy to się dzieje nie potrafią wziąć za nie odpowiedzialności.
W życiu chodzi o to, aby rozwijać siebie. Każdy z nas zjawił się tutaj, aby w pełni urzeczywistnić swą naturę. Dzisiaj jednak ludzie boją się sami siebie.
Nie mogę jednak powiedzieć, że „to zła książka była” bo to byłoby nieprawdą. „Portret…” przeczytałam z czystej i nieprzymuszonej ciekawości; chciałam zobaczyć czy rzeczywiście tak zachwyca i czy rzeczywiście klasykę zawsze warto znać. Moje wyobrażenie o „Portrecie…” w starciu z rzeczywistością przyniosło słaby efekt. Nie znaczy to jednak, że nie polecam, bo pewne książki warto znać albo przynajmniej poznać, by móc wyrobić sobie własną opinię. Ja z Dorianem się nie polubiłam… ale kto wie, może kiedyś jeszcze spróbuję.
Intelekt sam w sobie jest przesadą i rozbija harmonię każdej twarzy.