„Burza Słoneczna” Asa Larsson

Mam słabość. Jedną, wielką, potężną. Raz za razem chowa się gdzieś, za kanapą, pod łóżkiem, nie mogę jej znaleźć. Kiedyś indziej znowu, zupełnie nieproszona, wyjawia się znikąd, napiera na mnie, atakuje, opatula swoimi ramionami i szepce do ucha „nie puszczę cię!”.  O co chodzi? O szwedzkie kryminały, o których już wielokrotnie wspominałam, iż są moją miłością. 
Asa Larsson urodziła się w Uppsali, wychowywała się jednak w Kirunie, miasteczku na północy Szwecji. Zanim została pełnoetatową pisarką, była prawniczką, zajmującą się podatkami. Zupełnie tak, jak bohaterka jej powieści, Rebeka Martinsson.
Drogi czytelniku! Wiem, że w tym momencie wyglądasz za okno, i jeśli pada u ciebie deszcz (u mnie niestety tak), myślisz sobie: u licha, wiosno, gdzież się podziewasz? Wiosna jak zwykle sobie robi z nas żarty, więc udajmy, że jesteśmy ponad to (ha-ha!). Zamknij teraz oczy, rozsiądź się wygodnie w fotelu (albo na stołku przy biurku, jeśli to jest wygodne) i pomyśl sobie, że jesteś mieszkańcem Kiruny. Przenosisz się, wraz ze mną, do świata Rebeki Martinsson. W rzeczy samej, przenosimy się tam akurat w zimie. Bo przecież jeśli kryminał szwedzki, to musi być zima, najlepiej sroga, dająca popalić. No ale okej. Chodźmy dalej. Nie, nie otwieraj oczu, tak jest najlepiej.
Rebeka Martinsson jest prawniczką, zajmującą się podatkami. Pewnego dnia dostaje telefon od swojej znajomej z Kiruny, która informuje ją o śmierci pastora Kościoła Źródła Mocy. Prawniczka rzuca więc swoje sprawy, i leci do Kiruny, by pomóc. I wtedy wszystko się zaczyna.
Stęskniłam się! Za kryminałami, rzecz jasna, za świeżą, niepoznaną dotychczas krwią, za morderstwami i tropieniem, kto to zrobił. Jednocześnie zła jestem na swoją osobę za to, że tyle zwlekałam z zapoznaniem się z książkami Asy Larsson (jeśli mogę tak odmienić). Wykreowana przez nią bohaterka, Rebeka, poświęcając się tej sprawie, odkrywa demony przeszłości, które udało jej się zakopać. Odkrywając je, jeden po drugim, musi stawiać  czoła także temu, co dzieje się w teraźniejszości.  Musi stawić czoła ludziom, którzy nic nie wiedzą, nie chcą wiedzieć, albo wiedzą, ale dobrze grają.
Najbardziej w takich kryminałach cenię sobie niepowtarzalność. Nie chcę, by cokolwiek mi się z czymś „kojarzyło”, zawsze liczę na twórczą inwencję, pomysł, zdolność ubrania myśli w słowa. Ubóstwiam też bohaterów, którzy są nietuzinkowi, których nie da się określić jednym słowem: o, ona jest dobra, albo ona jest zła. Kiedy te wszystkie elementy zbierze się w jedno, może powstać albo coś dobrego, albo coś kompletnie beznadziejnego.
Asa Larsson „Burzą słoneczną” mnie zachwyciła. Tematyką, słowem, każdą kolejną literką, która śmigała mi przed oczami. Zachwyciła mnie dobrze wykreowaną Rebeką jak i pozostałymi bohaterami, którzy wpasowali się w klimat zimowej Kiruny idealnie, zachwyciła tak bardzo, że już od razu sięgam po drugą część.
Książka wkracza na temat wiary. Nie w typowy, polski sposób (bo przecież w Polsce nie można mieć w tym wypadku swojego zdania), ale w dość specyficzny. Kościół Źródła Mocy, jego pastorzy i wierni stanowią zamkniętą (poniekąd) społeczność i w takich warunkach praca takiej osoby jak Rebeka, jest utrudniona, jednak nasza bohaterka dała sobie radę.
Jeśli chcesz wiedzieć, Drogi Czytelniku, kto zabił pastora Kościoła Źródła Mocy (a wiem, że ciekawość powoli zżera cię od środka!), nie pozostaje nic innego jak sięgnąć po „Burzę Słoneczną”. A później, rzecz jasna, podzielić się ze mną swoimi odczuciami.
A teraz spokojnie otwórz oczy i pomyśl… było warto odbyć taką podroż?

Zobacz także