Tytuł amerykański: The fault in our stars
Tytuł polski: Gwiazd naszych wina
Stron: 317 (angielska wersja)
Wydanie: ok 2012 roku
Szóstego czerwca do kin weszła ekranizacja książki Johna Green’a „Gwiazd naszych wina”. Tego samego dnia koleżanka poleciła mi ją, książkę w sensie, mówiąc, że po prostu muszę ją przeczytać. A ja obok takich stwierdzeń nie przechodzę obojętnie. Książka była w języku angielskim (taką też kilka dni później nabyłam), więc większość cytatów, którymi się będę posiłkowała, będzie w takim języku.
Na samym początku, wedle swojego zwyczaju, przyczepię się do okładki, ale tej polskiej. Zaraz po wejściu filmu do kin, w księgarniach zauważyłam nagłą zmianę: pojawiły się książki z filmową okładką. No serio? Dlaczego wydawnictwa książkowe nadal nie potrafią odróżnić książki od filmu, czy to takie trudne? Okej, rozumiem, dźwignia handlu, chwyt marketingowy, uczyłam się o tym. Co lepsza, przekartkowałam wczoraj taką książkę w Empiku, i gdzieś pośrodku było kilka zdjęć z filmu właśnie. Książka to jedno; film to drugie. Co lepsze, angielska okładka zdobyła moje serce. Prosta, niebieska, z chmurkami. Niezbyt wymyślna, minimalistyczna wręcz. Ale to jest plus. A ta filmowa, to porażka…
Książka opowiada o szesnastoletniej Hazel Grace Lancaster, która jest chora na raka. Dzięki nowoczesnej terapii, w której bierze udział, ma szansę na w miarę normalne życie. Jej nieodłącznym przyjacielem staje się butla z tlenem, którą cały czas ma przy sobie, by móc łatwiej oddychać. Chodzi na grupę wsparcia, którą nakazali jej rodzice w trosce o to, by nie popadła w depresję. Tam spotyka Augustusa Waters’a, który również był chory na raka, stracił w jego wyniku nogę, jednak chwilowo nie ma reemisji. John Green przedstawił gorzką historię dwójki młodych ludzi, których plany pokrzyżował rak, oraz walka z nim. Pomimo uszczerbków na zdrowiu, starają się żyć dniem, cieszyć się z tego co mają wiedząc, że – jak to powiedziała główna bohaterka – są granatami, które w każdej chwili mogą wybuchnąć, krzywdząc jednocześnie tych, którzy zostali na ziemi.
Czytając tą książkę po raz pierwszy, strasznie ją przeżyłam. Niektóre sceny doprowadzały mnie do śmiechu, niektóre zaś sprawiały, że w moich oczach stawały łzy. Niejednokrotnie klęłam nad nieszczęsnym losem, który nie jest rozdawany nam, ludziom, sprawiedliwie. Kiedy my, zdrowi ludzie w zasadzie nie doceniamy swojego zdrowia, ktoś inny bardzo by tego pragnął. Bohaterowie, czy to główni, czy poboczni (taki Isaac na przykład) mimo wszystko mają w sobie pogodę ducha, która pozwala im zaakceptować to, co zostało im zesłane. W tym wszystkim, co im się przydarzyło, znajdują coś dobrego. Nie zamykają się w sobie, nie twierdzą, że mają najgorzej. Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto cierpi bardziej. To jest ta pokora, której brakuje nawet nam, ludziom zdrowym, którzy – bądźmy szczerzy – nie mają takich problemów.
„It’s a metaphor, see: You put the killing thing right between your teeth, but you don’t give it the power to do its killing”. Augustus
Książka obfituje też w takie momenty i sceny, kiedy czytelnik może powiedzieć: tak, zasługujesz na odrobinę szczęścia. Każdy na nią zasługuje. Główni bohaterowie są młodzi. Wkraczają w życie nastolatków, niemal dorosłych, ale nieraz przeszły więcej od potencjalnego dorosłego człowieka. Mimo wszystko wiodą normalne, poukładane życie. Chodzą do szkoły (to chyba w filmie zostało pominięte), zakochują się, przeżywają chwile zawahania. Jednak wciąż znajdują w tym równowagę.
Główną zaletą „The fault in our stars” są mądrości, które ona przekazuje. W pięknym stylu pokazuje miłość między dwójką ludzi, którzy przeszli w swoim życiu wiele. Nie ma tej cukierkowatości, którą można dostrzec w większości tego typu książek. Jest choroba, temat przewodni, jest walka z nią. Niekiedy wygrana, niekiedy przegrana – bo taki jest los, życie. Nie ma happy endów, które tak kochamy. Wielkie ukłony dla Johna Green’a, z którym – może wstyd się przyznać – do tej pory nie miałam nic do czynienia. Słodko-gorzka historia, wywołująca uśmiech i powodująca morze łez. Za to kocham książki: bo przekazują milion emocji. Milion emocji, które wydaje mi się, że sama współodczuwam, kiedy płaczę nad losem tych, z którymi dopiero co zdążyłam się zaprzyjaźnić. Wszystko jest ulotne: życie, książka, wszystko co nas otacza… Czerpmy więc z bohaterów jedno: chęć do życia, jak i chęć ochoty do walki o nie. Reszta… reszta jakoś się ułoży.
Bezapelacyjne 5/5.
„I fell in love the way you fall asleep; slowly, then all at once…” Hazel Grace
Na filmie do tej pory byłam dwa razy. Jest niesamowity. Z pewnością nie ma kilku scen, które zostały opisane w książce, ale i może to dobrze, bo na Sali kinowej zapłakałabym się masakrycznie. Mimo wszystko – książkę polecam milion razy, a film… Przeczytacie – obejrzyjcie, ale nigdy na odwrót 🙂