Pocałunek morza // Anna Stryjewska

Okładka obiecuje nam opowieść o samotności i spełnianiu marzeń „nawet pomimo przeciwności losu”. Przeciwności losu, bo nasza bohaterka, Patrycja, nie miała bowiem w życiu łatwo – będąc małą dziewczynką straciła mamę, z kolei tata gdy poznał nową kobietę się jej najzwyczajniej w świecie wyrzekł. Dziewczynka spędziła swoje dzieciństwo na wsi, mieszkając z nienawidzącą ją babcią. Nie miała ani dobrego startu, ani większej szansy na to, by jej życie wyglądało inaczej, niż innych mieszkańców małej wsi. Spełnianie marzeń, bo w splocie mniej lub bardziej nieszczęśliwych wypadków Patrycja w końcu postanawia złapać swoje życie w ręce i… wyrusza w nieznaną podróż.
Normalnie napisałabym Wam w tym momencie, że jeśli chcecie dowiedzieć się, jak skończyła się historia bohaterki, sięgnijcie po książkę bo naprawdę warto. Tyle, że nie tym razem. Jestem ogromnie „Pocałunkiem morza” rozczarowana. Nie tylko dlatego, że brak tu jakiejkolwiek samotności czy spełniania marzeń. Bohaterka co prawda nie ma rodziny, jest zdana na siebie, wobec czego jej działania wynikają jedynie z własnej chęci spełniania marzeń czy może bardziej – wyrwania się z wioski, w której nie chciałaby spędzić reszty życia.
Niestety autorka nie daje nam szansy na zaprzyjaźnienie się z Patrycją. Ta historia, co to pewnie miała doprowadzić czytelników do łez, w zasadzie była – według mnie – połączeniem kilku opowieści z życia dziewczyny, która z jednej strony tak bardzo nie chciała być w tym miejscu, w którym była ale z drugiej jakby nie robiła nic w kierunku tego, by jakoś to zmienić. Była bierna wobec wszystkich wydarzeń, które jej się przytrafiały, i jeśli rzeczywiście na niektóre mogła nie mieć wpływu, w pozostałą część wystarczyło włożyć odrobinę chęci, by przekuć je na swoją korzyść.
Nie wiem, czy to wina sztywnej narracji, czy tego, że naprawdę nie widziałam między kolejnymi „rozdziałami” wspólnej nitki zszywającej to w jedno. Akcja, rozpisana na przestrzeni kilku lat ot tak sobie skakała, i raz mieliśmy Patrycję kilkunastoletnią, a tu już dorosłą, co wprowadzało mnie niejednokrotnie w mętlik zupełnie od książki mnie odpychający.
W tym wszystkim wydaje mi się, bo może nie ma sensu rozpisywać się nad czymś, co jest po prostu nijakie, że tak jak Patrycja była nijaka, tak nijaka była cała książka.  W sensie, nawet kiedy dorosła i rozpoczęła nowe dorosłe życie, nadal pozostawała tak samo bierna, momentami zadufana i trochę niedojrzała. Nie wiem, nie polubiłam się z „Pocałunkiem morza” i jedyną pociechą jest to, że książeczka była naprawdę cienka, a wobec tego nie zabrała mi zbyt dużo czasu. Spodziewałam się szału, a przynajmniej miłej, krótkiej i niezobowiązującej książki. A co dostałam? Nie jestem do końca pewna. Bliżej niezidentyfikowane coś, przy czym chyba nie spędziłam dobrego czasu.
Za egzemplarz dziękuję

Zobacz także