„Hen. Na północy Norwegii” Ilona Wiśniewska

Wielką, ogromną wręcz miłością darzę kraje skandynawskie. Co ja gadam, przecież wszyscy już to wiecie. Lubię też, choć w sumie nie zawsze, czytać książki z poleceń innych ludzi. Niekoniecznie sugeruję się recenzjami i ocenami, bo przecież to każdy ma inny gust.  Niemniej.
„Hen. Na północy Norwegii” to książka z którą miałam taki problem: z jednej strony chciałam czytać i czytać, wkręcać się w historię coraz głębiej, z drugiej zaś wiedziałam, że im szybciej będę czytać tym… szybciej ją skończę. A to już było – i nadal jest – trudne do przyswojenia, jeśli wziąć pod uwagę jakość lektury.

Finnmark to garstka ludzi, ryby i renifery, kamień na kamieniu, bezwzględne morze, zimne lato, surowa zima i wiatr, który mąci świadomość.


Zdanie, które znalazłam na jednej z pierwszych stron powieści jest dla mnie idealnym streszczeniem tego, o czym tak naprawdę „Hen. Na północy Norwegii” jest. Bo tak samo jak w przypadku „Kropek”, jest tu mowa o wszystkim. O bezwzględnych zimach, mrozach, ludzkiej życzliwości albo jej braku, śmierci, biedzie, kłótniach i sporach ciągnących się przez lata. O uprzedzeniach, kulturach niby tak sobie bliskich, a jednak tak od siebie dalekich. Dzięki temu reportażowi miałam możliwość przeniesienia się do Norwegii, tak naprawdę nie ruszając się z łóżka. 
Teraz w planie mam zdobycie „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen” bo pani Ilona Wiśniewska skradła moje serce. A Wasze? 😉

*Nie muszę chyba mówić że książka okraszona jest tak wspaniałymi zdjęciami, ilustracjami, że moje oczy niejednokrotnie wyszły z orbit?

Zobacz także