Macie tak czasem, że ekscytujecie się książką, bo zapowiedź była bardzo intrygująca, zaczynacie czytać, najpierw jest fajnie, przez resztę książki poprawnie, a pod koniec nie wiecie, o co w ogóle tu chodziło?
Takie właśnie mam spostrzeżenia po przeczytaniu „Znikającej ziemi”. Czego to w opisie nie obiecano. „Znikająca ziemia z rzadko spotykaną emocjonalną ostrością otwiera przed nami światy złożonych osobowości, postaci przypadkowo połączonych kryminalną intrygą: świadka, sąsiadki, detektywa oraz matki.” Coś tam jeszcze było o naturze, lasach, tundrze, a nawet jakichś wulkanach i morzach pokrytych lodem. No, tak się trochę zastanawiam w tym momencie – czy my mówimy o tej samej książce?
Pewnego sierpniowego popołudnia w zatoce na półwyspie Kamczatka giną dwie siostry: Sonia, która ma osiem lat i starsza, jedenastoletnia Alona. Mijają tygodnie, a potem nawet miesiące, a policyjne śledztwo cóż, staje w martwym punkcie. Po dziewczynkach nie ma śladu, a jedyny świadek, który widział je wsiadające do samochodu, niewiele może o tym zdarzeniu opowiedzieć: ot, samochód, dzieci, wsiadły i odjechały. Tyle. Potem zaczyna się to szalone śledztwo, które z braku jakichkolwiek poszlak staje w miejscu. I nic się nie zmienia. Tym większa frustracja ogarnia mieszkańców miasteczka. A także – bądź przede wszystkim – rodziny, które nie mogą odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
To by było na tyle akcji w książce. Później są już tylko opowieści ze strony najbliższych, matek, znajomych, policjantów, świadków zdarzenia. Nicnieznaczące, przecinające się ze sobą historie w zupełności nie doprowadzają nas do żadnego rozwiązania. Książka kończy się w nijaki sposób – bez żadnego sensu, puenty, jakoś rozpływa się w tych wszystkich obietnicach, które wywołały we mnie takie a nie inne uczucia.
Jednocześnie przyznać trzeba autorce, że ma w sobie to „coś”. Książkę czyta się bardzo szybko, przyjemnie nawet jeśli nie ma ona w ogólnym rozrachunku większego sensu. Myślałam, do pewnego momentu, że to tylko moje odczucia, a wtem zobaczyłam na Instagramie wypowiedź jakiejś dziewczyny, z dopiskiem: czy ja jestem jedyna, która nie wie, o co tu chodziło? To więc jest głównym zarzutem jaki kieruję w stronę „Znikającej ziemi”. Miała opowiadać o porwaniu i relacjach ludzi związanych z porwanymi, miało być dużo przyrody, emocji i szaleństwa, tymczasem… No nie wiem, było nudno. Bez szału. I sensu. Wraz z dziwnym niezrozumiałym dla mnie zakończeniem. Szkoda.