„Zaginięcie” Remigiusz Mróz

Przybywam z drugą częścią „Kasacji”. Którą, jak już wspomniałam, czytałam jako drugą, ale to już tak zupełnie by the way.

Kiedy Chyłce wydawało się, że gorzej być nie może, tak też właśnie się stało. Wraz z Zordonem zaczyna bronić małżeństwa oskarżonego o zabójstwo własnej córki. Sprawa dosyć nietypowa, bo dziecko zaginęło bez śladu gdy w domu włączony był alarm, i, analogicznie, zamknięte wszystkie okna i drzwi. Zero możliwości ucieczki, chyba że dziewczynka potrafiła latać albo najzwyczajniej w świecie się rozpłynęła. Zdając sobie jednak sprawę z tego, że ludzie się nie roztapiają ani nie przepadają niczym kamfora łatwo dochodzimy do wniosku, że to nie będzie łatwe śledztwo. Chyłka i Zordon jak zwykle jednak wespną się na najwyższe szczeble własnego intelektu, chcąc dotrzeć do prawdy – nawet tej najgorszej. Bo w tej sprawie nic nie jest proste. Każda kolejna informacja wyklucza poprzednią. Kolejne zaś zaskakują, wprawiają w osłupienie, sprawiają, że człowiek zaczyna sobie zadawać pytania, a gdy nie jest na nie w stanie odpowiedzieć rozumie, że jego wyobraźnia jest po prostu do bani.
Moja jest w stanie krytycznym. Woła o pomstę do nieba. Mogę dostać jakiś jej nowy pakiet?
Chyłka i Zordon znowu w akcji. Tym zaś razem, zupełnie po znajomości Joanna postanawia pomóc dawnej znajomej. Domyślam się, że gdyby telefon zadzwonił w ciągu dnia a nie nocy wpierw wyśmiałaby dzwoniącego, a później odrzuciła połączenie. Zlecenie jednak przyjęła, a to był dopiero początek.
Jak zwykle przy okazji książek sensacyjnych (bo chyba do takiego gatunku „Zaginięcie” mogę zaliczyć) i nawet kryminalnych jestem pod wrażeniem umiejętności budowania akcji. Tak jak i przy okazji „Kasacji” tak i tutaj, wszystko z siebie wynika, jedno prowadzi do drugiego, każde następne jest skutkiem poprzedniego zdarzenia. Jest mnóstwo ciętego języka (bo przecież za to kochamy Chyłkę), jest odrobina miejsca na prywatność, na zacieśnianie więzi (dosłownie i w przenośni), aż  w końcu jest miejsce i na to trudne śledztwo czy chociażby staranie dowiedzenia przed sądem niewinności.
Bo sprawa jest skomplikowana jak diabli. Zakończenie zaś znów wbija w fotel, choć z drugiej strony miałam ochotę mocno popukać się w czoło, bo wydało mi się (już po przeczytaniu) trochę zbyt banalne (bo przecież główka pracuje),  ale jednocześnie… idealnie wyważone, jeśli patrzeć na całą historie opisaną na kilkuset stronach książki.

To tyle z mojej strony. Ileż można słać pochwały? Nie pozostaje mi nic innego, niż z niecierpliwością czekać na trzecią część przygód mojego ulubionego duetu (który plasuje się zaraz za Lisbeth i Blomkvistem), bo jestem ciekawa jak to się wszystko dalej między nimi (i nie tylko) potoczy. 
Przy okazji chcę wspomnieć: nie życzcie sobie pod choinkę puzzli. Popełniłam ten błąd po raz drugi i dopiero dzisiaj, wkładając ostatniego puzzla, odetchnęłam głęboko. Uffff. Jak tam plany sylwestrowe? 😉

Zobacz także