Dacie wiarę, że to już dwudziesta książka „Jeżycjady”? Ta sama seria, którą przed dwudziestoma laty, a nawet więcej, czytała moja Mama, a którą pochłaniam teraz ja? Dlaczego ten czas leci tak szybko, zabójczo wręcz? Skoro na to pytanie nie uda się nam odpowiedzieć, to może warto przejść dalej.
„Wnuczka do orzechów” tym razem skupia się głównie na Idusi, która mimo, iż jest już kobietą poważną, stateczną, w duszy nadal jest tą szaloną, rudowłosą dziewczyną, która wciąż wpada na dziwne pomysły. Ma już czterdzieści dziewięć lat (a ja wciąż pamiętam roztargnioną Idę, która wraca z campingu, sama, do mieszkania w którym nie ma jedzenia, która podejmuje się różnych prac by jednak nie zejść z głodu, jednak za nic nie przyzna się do swojej głupoty), ma syna, który zdał maturę, męża Mareczka i Łusię, która jest na tyle ‘dorosła’ że może sama wyjechać na wakacje. Idusia kłóci się jednak ze swoim synem, a zarazem i Mareczkiem. W przypływie frustracji idzie pobiegać. Kończy się to tym, że ląduje na wsi, z Dorotą oraz jej dwoma babciami. W odwecie na członkach rodziny postanawia zabawić tu dłużej, dając znać jedynie Gabrysi, że żyje i ma się dobrze. W tak zwanym międzyczasie u jej boku pojawia się Ignacy Grzegorz, syn Gabrysi, którego talentem jest przyciąganie kłopotów. Ale nie martwcie się, w Poznaniu też robi się ciekawie. Nestorzy rodu Borejków postanawiają, za namową Gabrysi, udać się na wieś, do swojej córki Patrycji, gdyż tu, w Poznaniu, upał doskwiera im niemiłosiernie. Najbardziej podobały mi się jednak e-maile, które wysyłały między sobą Idusia a Gabrysia, a w pewnym momencie nawet Patrycja. Cóż, widać tu postęp czasu i technologii, bo kiedy w początkowych seriach dziewczyny oczekiwały na telefon, non stop się w niego wpatrując, tu rozmawiały ze sobą – i jak przystało na nierozłączne siostry, dzieliły się każdym, nawet najmniejszym detalem. A z jakim humorem to napisane! Momentami kwiczałam ze śmiechu, mam nadzieję, że nikt na mnie nie zwracał uwagi 😉
– […] I widzę nie łysego staruszka, tylko tamtego chłopca, którym byłeś, młodego, z rudymi lokami.
Wnukowie spojrzeli na niego z jednoczesnym zdumieniem.
– Miałeś rude loki?!
– Mniejsza o nie – rzekł dziadzio niecierpliwie. – Ważne jest coś innego…
– Były bardzo długie? – zapłonął ciekawością Jędrek.
– Nie! – z lekką irytacją odparł zapytany. – Były całkiem normalnej długości. […]
(Nestor rodu próbujący wytłumaczyć coś swoim wnukom – Jędrusiowi i Szymkowi, synom Natalii i Rojka ;))
Cała książka, choć dosyć chuda (udało mi się ją pokonać w ciągu dwóch dni) sprawiła, że na mojej twarzy znów pojawił się uśmiech. Nie wiem, jak to się stało, ale znów poznałam magię Poznania, magię Borejków, tą magię, której zabrakło mi przy okazji „McDusi”. Przez chwilę, kiedy trzymałam książkę, zanim w ogóle zaczęłam ją czytać, miałam pewne obawy. Bałam się, że to usilne lanie wody, że dwudziesta część, że jak to możliwe, że to jakoś tak… No zupełnie na nie. Kiedy jednak otworzyłam książkę, zaczęłam czytać aż w końcu przepadłam, byłam na siebie zła. Bo pani Musierowicz nadal trzyma fason. I wiecie, co jest najgorsze? Że ja nie wyobrażam sobie, że kiedyś rzeczywiście nastąpi koniec. Jak?!
Jeżeli ktoś się nie domyślił, stawiam 10/5 bo toć to część wprost rewelacyjna, w której czuć tą niesamowitą atmosferę, która po prostu zapiera dech w piersiach. No i muszę przyznać, że Idusia, mimo podeszłego wieku nadal nie traci rezonu! A to niezwykła zasługa, utrzymać przez kilkadziesiąt części bohaterów takich, jakimi ich poznaliśmy. Dziękuję, pani Małgorzato!