Teoria opanowywania trwogi // Tomasz Organek

Zaczęło się od zapowiedzi na Facebooku, którą zobaczyłam. Tomasz Organek wydaje książkę. Pierwsza myśl? Autobiografia, bo przecież w tym czasie wszyscy ją wydają, niezależnie od tego czy mają coś do powiedzenia, czy nie. Z każdą chwilą robiło się jednak ciekawiej, a kiedy przeczytałam opis, nie mogłam poczuć się bardziej zachęcona.


Borys, główny bohater książki, ma 39 lat i czuje, że jego życie nie ma sensu. Tkwi w bezustannym poczuciu stagnacji, a na pewno nie pomaga mu fakt, że właśnie stracił pracę. Co z tego, że nawet jej nie lubił. Tego samego dnia, bo przecież dziwne rzeczy dzieją się hurtem, spotyka Anetę. Swoją największą, nigdy nie spełnioną miłość, którą nie bez powodu nazywał „Nieta”. To dziwne spotkanie doprowadza ich do wspólnej podróży, która szybko staje się dla nich ucieczką od poczucia beznadziei, monotonii życia, nużącej pracy, nieudanych związków i w końcu – albo przede wszystkim- od samotności.

Tak, jak wspomniałam już we wstępie, różne mam odczucia w odniesieniu do książek pisanych przez osoby znane najczęściej przez coś innego. Są jednak tacy artyści, którzy wystarczy że podpiszą coś swoim imieniem, a ja biorę to w ciemno i było tak również tym razem. Wydaje mi się, że gdzieś w podświadomości czułam, że mogę się zawieść, ale odsuwałam tą myśl od siebie najdłużej jak potrafiłam. Bo przecież nie może się nie udać, co nie, panie Organek?


W tym momencie powinnam napisać swoją opinię dotyczącą książki. Najlepiej jakieś pochwały, bo szanuję pana Tomasza jako wokalistę, uwielbiam jego głos, tekst jego piosenek i wszystko co z jego osobą związane. Tyle, że „Teoria opanowywania trwogi” nie zrobiła na mnie większego wrażenia.


Przez pierwsze kilkadziesiąt stron męczyłam się niemiłosiernie. Jednocześnie próbowałam czytać dalej i złościłam się na siebie, że mi nie idzie. Że najchętniej porzuciłabym ją i już do niej nie wróciła. Nie widziałam sensu w tym, co czytam (głównie wynurzenia Borysa). Akcja nigdzie nie prowadziła, a narrator wpuszczał do opowiadanej historii coraz więcej szczegółów, osób i konkretnych zdarzeń co sprawiało, że zaczynałam się w tym wszystkim gubić. Chociaż przełom w moim podejściu do lektury nastąpił, nie było to z powodów „tego czegoś” co mnie w sobie rozkochało.


Natomiast chodzi o to, że pan Organek pisze piosenki. Umie się wysławiać, ubierać myśli w słowa i to ładnie przelewać w tekst. Nie trudno znaleźć tu jakiś fragment który chciałoby się podkreślić (np. całą książkę). Ironii, poczucia humoru tu pod dostatkiem. Tak samo jak słodko-gorzkich myśli odnośnie życia, dorastania, młodości, miłości i w sumie każdej innej dziedziny życia bohatera (albo narratora). Piękne, długie zdania na pół strony, porównania, zabiegi stylistyczne (np. bohater mówi o Anecie „Nieta” a tytuł jednego rozdziału brzmi dosłownie „Nie ta”) – to wszystko mi się podobało. Nawet wprawiało w palpitacje bo ja uwielbiam takie szczegóły, taką dbałość, słowa i zdania nad którymi mogę się rozpływać.


Tyle, że ja nie tego tu szukałam. Chciałam fajnej historii, historii, akcji, jakiegoś dziania się. Borys co prawda wybiera się z Anetą w podróż w jej rodzinne strony, tyle, że znów dzieją się tam jakieś rzeczy, których albo sobie nie umiem wyobrazić, albo są tak nierealne. W większości „Teoria opanowywania trwogi” to monologi bohaterów, wywlekanie rzeczy sytuacji na wierzch, przekrzykiwanie się, zderzanie dziecięcych/młodzieńczych ideałów z dorosłym życiem, ale znów w większości są to sprawy i sytuacje z których wszyscy zdajemy sobie sprawę. Nic nowego.


Jestem ogromnie zawiedziona nawet nie tym, że mi się nie podobało, a tym że tego nie dostałam. Panie Organku, no nie wiem co powiedzieć.

Zobacz także