Shitshow. Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje // Charlie LeDuff

Wstyd się do tego przyznać, ale nie znałam dotąd LeDuffa ? Chociaż jak się później okazało, jest on również autorem chwalonego przez wszystkich „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” (książka czeka już na moim czytniku). Już wtedy wiedziałam, że lektura niniejszej książki będzie samą przyjemnością, nawet jeśli tematyka nie napawała radością.




„Shitshow. Ameryka się sypie a oglądalność szybuje” to wynik pracy Charliego LeDuffa oraz jego ekipy telewizyjnej, wraz z którą ruszył w podróż po Stanach Zjednoczonych. Podróż ta najpierw przerodziła się w program telewizyjny, następnie – w niniejszą książkę. Dziennikarz swoją pracą chciał oddać głos tym, których nikt nigdy nie wysłuchał: białym mężczyznom, którzy pracują przy wydobyciu ropy, meksykańskim imigrantom docierającym do USA wpław Rio Grande, a także czarnoskórym mieszkańcom Baltimore i Detroit, którzy żyją na marginesie społeczeństwa. W zasadzie wszystkim tym, których głos liczył się w wyborach, a nie został wysłuchany. Choć liczył się tak, jak każdy inny. „Te wybory nie należały do garniturów. Należały do flaneli”.


Nie znając autora wcześniej, nie mogę wypowiadać się o tym, czy od poprzedniej książki się wyrobił, czy może ta jednak bije swoją poprzedniczkę na głowę. A z takimi porównaniami spotkałam się, czytając o autorze. Mogę powiedzieć, że mi się podobało. Że niewątpliwie jest to książka trudna, ale w czasach kiedy władzę zdobywają osoby zupełnie zapominające o tych, którzy na nich kiedyś tam oddały głos, bardzo ważna.

LeDuff niejednokrotnie wyraża swoją opinię, czasem taka z którą się nie zgadzam (mam do tego prawo), tak samo jak on do zwracania uwagi na jedne rzeczy, a ignorowanie innych. Mówi o nierówności, niesprawiedliwości i tym, że czasem lepiej jest milczeć niż wystawiać się na ostracyzm. Że małe miasteczka żyją własnym życiem, czasem jakby żyli w innym kraju. Że to „American dream” nie jest takie „dream” a jakiś koszmar, który dzieje się daleko od kamer, fleszy i ładnie ubranych ludzi.


Znów – mogę się z nim w czymś nie zgadzać, mogę piszczeć z zażenowania kiedy rzuca dziwnymi (potocznymi) stwierdzeniami, ale: to najpierw był program telewizyjny. Czyli używany był wówczas inny język. Można oczywiście było to poprawić, zmienić, ale w sumie… po co? Język potoczny zmienia dystans między czytelnikami a rozmówcą/prowadzącym. Zmniejsza. Nie jestem od tego specjalistką, łatwo jest się mądrzyć nad czymś o czym nie ma się pojęcia (większego). Tym samym przekleństwa oraz inne dziwne porównania, użyte przez autora tak bardzo nie przeszkadzały, a wręcz odwrotnie – uwydatniały to, co opisywane.


„Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” czeka na moim czytniku i na pewno niebawem się za nią zabiorę, bo wiem, że warto. Tak samo jak „Shitshow” – choćby dlatego, by poznać inną, obcą, równie ważną i niedocenianą perspektywę. I żeby przekonać się, że prawdziwej Ameryce daleko do tej wymarzonej, którą widzimy na zdjęciach.

Zobacz także