Zahuczało o tej książce w Internecie. Czytając wiele pochlebnych opinii na jej temat stwierdziłam, że dam jej szansę. Niedawno temu skończyłam ją czytać, ale uczucia mam, hm… mieszane.
Od początku. „Rówieśniczki” Katarzyny Tubylewicz opowiadają o trójce przyjaciółek, które poznały się w czasach szkolnych, a których droga się rozeszła. Przypadkowo spotykają się na przyjęciu w sztokholmskiej ambasadzie. Joanna, żona dyplomaty, Sabina, przykładna matka i kobieta, pracująca w katolickim czasopiśmie oraz Zofia, próbująca stać się „bardziej szwedzka”. Trzy kobiety łączy wspólna przeszłość, jednak każda z nich wspomina ją nieco inaczej.
Wielkim plusem „Rówieśniczek” jest to, że nie spotkamy tu tego słodkiego tonu rodem z komedii romantycznych, gdzie przecież wiadomo już od samego początku, że niezależnie od tego, co się stanie w trakcie książki, to końcówka i tak „zaskoczy” nas happy endem. Katarzyna Tubylewicz zwraca uwagę na brak tolerancji wśród ludzi, na odmienność rasową. O to, że życie nie wygląda jak z bajki, nie jest idealne. Nikt nie jest. Każdy skrywa jakąś tajemnicę.
Każda z kobiet, kiedy się spotykają, udaje kogoś innego. Nikt nie chce przecież przed przyjaciółmi wyjść blado. Każda udaje, że jej życie jest idealne. Zero problemów z dziećmi. Z pracą. A mąż wcale się źle nie zachowuje. Ale po co to mydlenie oczu? By poczuć się lepiej?
Prawda jest taka, że książka ta jest odbiciem w lustrze nas samych. Nas, którzy hm, przed swoim wrogiem udajemy, że wszystko jest OK, byle tylko nie dać mu satysfakcji. Bo po co karmić wroga? Lepiej żyć z nim w zgodzie.
„Rówieśniczki” to piękna książka o przyjaźni. O ludziach, relacjach ich łączących oraz tym, że na pozór idealne życie wcale nie musi takie być. Co innego jest mówić, że „wszystko w porządku”, gdy w duszy gra zupełnie inna melodia. Powinien ją przeczytać każdy, by zobaczyć, że nie wszystko jest czarno-białe. Polecam. 5/5