Lubię książki niewymagające ode mnie myślenia ani tym bardziej większego zaangażowania. Takie, które mogę wziąć ze sobą do pociągu czy autobusu, gdzie jest gwar, hałas czyli zupełnie niesprzyjające warunki do czytania. Fabuła, jakkolwiek wspaniała by nie była, jeśli jest skomplikowana, łatwo się w niej pogubić, czytać zupełnie nie rozumiejąc, o co chodzi. Takiego marnowania czasu nikt nie chce. By jeszcze bardziej poprzeć moją decyzję co do przeczytania „Ogrodu małych kroków” tu wszyscy musimy zgodnie przyznać, że okładka jest wprost cudowna i odtrącenie takiej powieści, takiej okładki, po prostu nie przystoi.
Historia, choć na pozór wydaje się być smutna, przytłaczająca i nijak kojarząca się z tą radością bijącą z okładki, zaskakuje. Mamy oto bohaterkę, Lilian, która przed laty, w wypadku samochodowym straciła ukochanego męża. W pewnym momencie jedynym powodem, dla którego wstawała z łóżka były dwie córeczki, którymi teraz, po śmierci męża, musiała opiekować się sama. Życie ją doświadczyło, los pokazał, co robi sobie z naszymi planami, a jednak Lily udało się odbić od dna. Bycie ilustratorką, mamą, siostrą i córką sprawiło, że te kilka lat po tragedii wiodła w miarę normalne życie, a przynajmniej próbowała.
„Ogród małych kroków” zaczyna się w zasadzie od tego, że zostaje poproszona, w ramach swojej pracy, czyli ilustrowania książki z roślinami, o wzięcie udziału w kursie ogrodniczym, który to kurs ułatwiłby jej znacznie pracę nad rysunkami, wiedziałaby jak wygląda to, co ma narysować. Lily oczywiście się zgadza, a żeby było weselej do pomocy zgłaszają się nie tylko jej córeczki (które jakby nie miały wyboru) ale i jej siostra, Rachel. Oto bowiem wszystkie cztery wyruszają na przygodę pod tytułem ogród małych kroków.
Nie często zdarza się, by tytuł książki miał jakiś związek z treścią w niej zawartą. Zazwyczaj ma być chwytliwy, a to, że zupełnie nie pokrywa się z tym, co jest tam napisane, kto by się tym przejmował. W „Ogrodzie małych kroków” wszystko ze sobą współgra, począwszy od tytułu, okładki aż w końcu treści, która niejednokrotnie doprowadziła mnie do łez czy śmiechu. Bohaterowie, wykreowani przez autorkę, czy to Lily zmagająca się z niesamowitą stratą, której nie jestem sobie w stanie wyobrazić, czy Rachel, która powoli dojrzewamimo swojego dorosłego wieku, czy może dzieci, które są w tej swojej niewiedzy, a jednocześnie chęci niesienia pomocy, wzbudzają w nas, czytelnikach, sympatię. Kibicujemy im, chcemy ich przytulić, życzymy im dobrze, mimo tego parszywego losu który sobie robi co z kim chce.
Sama historia, opowieść, to wszystko miało bardzo wielkie szanse na to, by coś nie zagrało. By było zbyt pastiszowe, nieśmieszne a momentami żenujące. Ale tu tego nie było. Każda sytuacja wynikała jedna z drugiej. Żarty, celowe czy nie, śmieszą, wywołują emocje, tak samo jak bohaterowie i ich poczynania. Kto by pomyślał o zbudowaniu książki wokół kursu ogrodniczego? Czy grzebanie w ziemi w samym słońcu może być ciekawe? Latanie z dziabką, bawienie się owadami, czy to mogło być śmieszne? Było. Bo tacy są bohaterowie, takie są okoliczności, wszystko jest, jak ma być.
„Ogród małych kroków” to kolejna, ale tym razem bardzo wyjątkowa i magiczna w pewien sposób powieść o tym, że ból nie mija z czasem, że metodą tytułowych małych krokówmożna osiągnąć więcej, że rodzina w pewnym momencie okazuje się wszystkim, co mamy, i w końcu, że mimo przeciwności losu warto walczyć o swoje życie, szczęście, o swoją przyszłość. Nic, co „dostajemy” nie trwa wiecznie, a czasem strata, jak bardzo by nie bolała, rana, jakkolwiek nie byłaby wielka, to wszystko w końcu mija. Problemy niestety nie, i choć te momentami naszej Lily po prostu narastają i narastają, ma rodzinę, Rachel, bratową, ma wokół siebie ludzi skłonnych do pomocy.
Mimo moich obaw, że dostanę smutną, przygnębiającą powieść dostałam coś zupełnie innego. Bardzo miło spędziłam przy niej czas, dlatego polecam ją każdemu z Was. Nie jest to może literatura wysokich lotów, ale na letni, upalny dzień wprost idealna 😉
Książka otrzymana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwartego