Jakby ktoś się zastanawiał, to żyję. Nie wiem, co to za życie, ale jedno jest pewne – obfite w dużo fajnych książek, o których już opowiadam.

Wszyscy się bardzo tą książką zachwycali, a mnie jakoś wybitnie nie porwała. Była bardzo przyjemna, tego jej nie odmawiam. Natomiast po tych wszystkich zachwytach liczyłam na więcej. Urocza historia, o której wiesz, jak się skończy już po przeczytaniu pierwszej strony. Wyjątkowo jednak muszę przyznać, że nie była taka przesłodzona, nawet, mimo że do bólu przewidywalna.

O Columbine pisałam na blogu, tu przeniesiesz się do wpisu.

Musiałam dojść do drugiej części by móc ucieszyć się z lektury. W końcu rozróżniałam bohaterów mimo ich podobnych imion, a i sama intryga chyba bardziej mi się spodobała, niż pierwsza. Raz po raz wkurzał mnie główny bohater, Sebastian, i byłoby lepiej, gdyby go nie było, ale jest głównym bohaterem więc raczej się go nie pozbędą.

Nie mam dobrej passy do młodzieżówek, bo i „Tweet cute” nie skradła mojego serca. Historia może i ciekawa, bo na zasadzie „walki” dwóch markowych knajp, ale momentami nudna. Bardzo nudna. Aż tak, że przewinęłam do przodu, żeby zobaczyć, jak się skończy.

JANICE VOICE „oh my god”. Co to była za książka!! Co to była za przygoda, za podróż, przez epoki, kolejne edycje nagród, romanse, plany zdjęciowe i kolejne epoki, w których Evelyn Hugo nadal przyćmiewała inne gwiazdki… Miał być tylko wywiad do gazety, ale okazało się, że to był dopiero początek. Reid naprawdę wyspecjalizowała się w opowiadaniu o gwiazdach, w których istnienie naprawdę moglibyśmy uwierzyć.

Zawsze zastanawiam się, czemu to sobie robię, ale później stwierdzam, że książka to ma być rozrywka. Mróz zawsze to zapewnia, niezależnie od oderwania historii od rzeczywistości. I w „Werdykcie” nie obyło się od wielu facepalmów pod tytułem „serio”?, ale co z tego, skoro i tak dobrze się bawiłam.

Jeszcze w sierpniu przeczytałam pierwszą część „Ucznia” – „Ciemne sekrety” i tam bardzo się myliłam w imionach i nazwiskach a sama historia mnie nie porwała, ale tak jak napisałam wyżej, przy okazji drugiej części moje wrażenia były już o wiele lepsze. Poza tym chyba nie zaznaczyłam, że to taki typowy skandynawski kryminał, którego akcja nie biegnie na łeb na szyję, ale delikatnie sączy się między bohaterami, i to wraz z nimi odkrywamy, co się wydarzyło.

Przy okazji tej książki bookstagram dzieli się na dwa obozy – kocham Ridley Sager i nie. Jestem w tym drugim obozie. Ta książka była OKROPNA! Już nie wspomnę o tym tłumaczeniu („lecieć w ślinę”?????), o durnej bohaterce, która z czystą świadomością wsiada do samochodu, podejmuje jeszcze gorsze decyzje w trakcie tej „nocy”. To serio woła o pomstę do nieba. Przeczytałam, no bo przecież ciekawiło mnie zakończenie. Ale nie wywołało we mnie żadnych emocji. Oprócz znużenia, rzecz jasna.

I na koniec bardzo ważne pytanie – czy DNF liczy się do przeczytanych książek, czy nie? Bo mam taką perełkę w październiku i nie wiem, co z nią zrobić (tzn. wiem, na pewno nie dokończę, to nie na moje nerwy). Ale opowiem o niej w następnym podsumowaniu 🙂

Zobacz także