Uwielbiam programy rozrywkowe. Te, które ogląda się jednym okiem w trakcie wykonywania innych czynności, ale także i te, które żenadą pokonują żarty Filipa Chajzera (na przykład, tfu, tru, Love Island).
Oglądałam program o pierwszych randkach, pierwszą po powrocie edycję „Big Brothera”, a nawet „Ślub od pierwszego wejrzenia”, więc wiem, że niżej już upaść nie mogę.
„The Circle USA”
Pierwszym programem, który oglądałam ostatnio i polecam niezmiernie jest „The circle”. Niby Brytyjczycy wpadli na ten pomysł pierwsi, ale po obejrzeniu obydwu sezonów przyznaję z czystym sercem – amerykanie zrobili to lepiej. Soczyściej. Jakoś tak emocjonalnie. Brytyjczycy po raz kolejny okazali się być wyważeni, co chyba na ekranie się za bardzo nie sprawdza. Do brzegu: chodzi tu o to, że uczestnicy zostają umieszczeni w jednym bloku, ale każdy w osobnym mieszkaniu. Nie widzą się, nie słyszą, a komunikują za pomocą komunikatora „The Circle”. Mogą być kimkolwiek chcą. Mogą być każdym. Dlatego to jest takie fajne – bo widzimy ludzi na ekranie i widzimy także, jak (jeśli chcą) pod kogoś się podszywają. Raz w tygodniu zostają wybierani influencerzy, którzy decydują, kto powinien odpaść z programu. Wiadomo, że taktyka taktyką, wygrana wygraną, ale naprawdę wśród uczestnikami tworzą się przyjaźnie, zawiązują sojusze, i koniec końców walczą ze sobą nie obcy, a bliscy ludzie. (Joe i Shubby to BROMANCE wszechczasów, mówię Wam!)
„Ted Bundy: Falling for a killer”
W przeciwieństwie do innych dokumentów, choćby netflixa, uwaga skupiona zostaje nie na „gwieździe” Tedzie, a kobietach, które miały z nim do czynienia. Niewiele z nich przeżyło, są jednak idealnym świadectwem tego, że Bundy miał jednak w sobie to „coś”. Zbytnie skupianie się jednak na jego „doskonałym kamuflażu” uwłaczało – przynajmniej w mojej opinii rodzinom wszystkich jego ofiar. Bo nie był wspaniały, nie był nawet pomysłowy, był potworem. W dokumencie Amazona pojawia się Liz Kendall, partnerka Bundy’ego, wraz ze swoją córką, Która mówi, że w tamtym konkretnym momencie go kochała. Był dla niej jak tata, a okazał się kimś innym. Uwaga dla rodzin wszystkich kobiet sprawia, że ból opowiadanej historii odczuwa się zupełnie inaczej. Gorzej. Mocniej. Bo jednak za tymi studentkami, o których było mowa, stoją ludzie którzy do tej pory zmagają się z konsekwencjami tych tragedii. Dokument ma cztery albo pięć odcinków, już nie pamiętam. Jednak warto je obejrzeć, choćby dla zmiany perspektywy.
„This is us”
Co to jest za serial, to ja nawet nie!! Za drugim razem smakuje nawet lepiej, jeśli oczywiście nie ma się nic przeciwko wylewaniu morza łez za każdym odpaleniem odcinka. Bo jeśli żal wam łez, albo wolicie komedie, to raczej nie polecam. Serial opowiada o rodzinie Pearsonów na przestrzeni wielu, wielu, lat. Dwie narracje przebijają się między sobą, walczą o uwagę, ale jak to robią!! Główni bohaterowie, w tym momencie dorosłe trojaczki, zmagają się z wieloma problemami, które – nie wszystkie, ale większość – mają podłoże w ich dzieciństwie. Szczęśliwym, ale przecież los nie zawsze był dla nich łaskawy. Razem ze swoją mamą, Rebeccą, odświeżają pamięć, wracają do wspomnień jednocześnie zmagając się z trudami codzienności. Przeprowadzki, ciąże ale i pogrzeby… Wiele się dzieje i przyznaję: kiedyś każdy pisał że wylewa łzy na „This is us” a ja tylko pukałam się w czoło. Na serialu płakać? Szanujmy się!! „Przecież na pewno nie jest aż taki wzruszający” myślałam. A później chlipałam w nocy, po cichu, aby nikt nie usłyszał.
„Hair love”
To jedynie krótka animacja, w dodatku dostępna na Youtube. „Jedynie”, chociaż została nominowana do Oscara… którego wygrała! Opowiada o córeczce i jej tacie, który pomaga jej zapleć włosy.
„Next in fashion”
Przyznaję bez bicia, że zaczęłam oglądać jedynie z powodu Tanny’ego France’a, który jest prowadzącym, a który podbił moje serce w „Queer Eye”. Program jest o… modzie, wiadomo, a w zasadzie o projektantach, którzy będą projektować, szyć i stroić modeli w uszyte przez siebie ubrania. A później jury wybiera, kto odpada. Typowy program, który gra na uczuciach a jednocześnie pokazuje, ze moda naprawdę nie jedno ma imię. Jest dużo ciuchów (ładnych), niektóre są brzydkie; są fajni różnorodni uczestnicy (których się lubi, albo i nie) ale jest też Tann France. I dla niego obejrzałam dziesięć odcinków, chociaż zaspoilerowałam sobie już chyba w połowie, kto wygra (suprajs).
Least, and definitely least……
„Love is blind”
Czy miłość może być ślepa? Amerykanie wymyślą wszystko, żeby zrobić program i na nim zarobić. Ale ja nie mam im tego za złe, bo lubię takie złe rzeczy oglądać ? Kolejny program. Coś w stylu „Love Island” pomieszanego ze „Ślubem od pierwszego wejrzenia”. W dwóch domach mieszkają kolejno – kobiety i mężczyźni. Mogą ze sobą jedynie rozmawiać, w budkach (nie wiem jak to konkretnie nazwać). W ciągu dziesięciu dni mają się sobie oświadczyć (jeśli wpadną jak w kompot) a jeśli wszystko pójdzie dobrze, jak już się zobaczą (po oświadczynach) to trzy tygodnie biorą ślub. To jest taaaaaakie złe, takie głupie, a jednocześnie takie śmieszne!! Miałam swoich ulubionych bohaterów, którym kibicowałam, a niektórych chciałam posłać gdzieś hen hen daleko (ale mi się nie udało). Głupi zapychacz czasu, ale czymże jest życie bez guilty pleasures?
Wystarczy tej sieczki z mózgu. Jak nic muszę wziąć się za oglądanie poważniejszych rzeczy, bo tak to doprowadzę swój mózg do samozniszczenia ? Oglądaliście któryś z tych programów? 🙂