Siostry Lyon, dwie blondwłose dziewczynki, po raz ostatni widziano, gdy wychodziły z centrum handlowego w 1975 roku. Prawie od razu śledztwo utknęło w miejscu, bo nie było ani ciał, ani żadnego innego śladu, który mógłby podpowiedzieć jakiś trop. Lata leciały, jednak w związku ze spraw nic się nie działo. Musiało minąć ponad trzydzieści lat, aby śledczy – kolejny już zresztą zespół podejmujący się tego zadania, odkrył zapomniany zapis z przesłuchania. To właśnie w tych zeznaniach ktoś przyznał się, że feralnego dnia widział dziewczynki, gdy w towarzystwie innego mężczyzny opuszczały centrum handlowe. Nadzieja powróciła, a nierówna walka dopiero rozpoczęła.
Przyzwyczaiłam się do tego, że o takich „rzeczach” (choć bardziej odpowiadałoby tu „sprawach”) dowiaduję się najczęściej z podcastów. Inna dynamika opowiadania historii sprawiła, że momentami, w trakcie lektury, czułam się przytłoczona mnogością wątków. A przede wszystkim ilością osób, które mogły być zamieszane w sprawę, ale dotarcie do nich, a także do sensownych wniosków, było trudne i czasochłonne.
Jednocześnie, im dalej w las, tym wszystko bardziej składało się w całość. Przyznam, że jestem pełna podziwu dla śledczych, że tak długo robili podchody do jedynego podejrzanego, jakiego mieli „pod nosem” i nie zwariowali. Mi samej było blisko- mężczyzna zmieniał zeznania przynajmniej sto razy, każde kolejne wykluczały te poprzednie i tak w kółko. Właściwie z samych zeznań możnaby napisać książkę, nawet i sensacyjną.
„Ostatni trop” wciąga niczym prawdziwy kryminał, chociaż nie opowiada wymyślonej historii tylko opowiada o tym, co wydarzyło się naprawdę. A w życiu, w przeciwieństwie do książek, happy endingi nie są tak powszechne. Przynajmniej nie w tym wypadku. Niie było tu zwrotów akcji, a raczej tylko temat przewodni. Była nim tajemnica skrywana głęboko przez kilkadziesiąt lat, która w końcu zaczęła wychodzić na światło dzienne.
Chaotyczność zeznań głównego świadka sprawiła, że nie mogłam się w tę książkę wgryźć od początku. Prawda jest jednak taka, że „Ostatni trop” to dobra książka, pokazująca zaplecze pracy detektywów, którzy jedni po drugim siadali do sprawy sióstr Lyon, z nadzieją, że będą tymi, którym uda się to zagadkowe zaginięcie rozwikłać. A należało się to przede wszystkim rodzicom zaginionych dziewczynek – tak zwane „closure”, które najlepiej wyraża dla mnie to angielskie słowo.
Zupełnie drugorzędną przy tym sprawą staje się to, że po skończeniu książki miałam wrażenie, że brakuje jej właśnie jakiegoś zamknięcia. Nie morału, bo to nie bajka, a ci którzy mogliby z niego coś ewentualnie wynieść, siedzą za kratkami. Niemniej uważam, że to nieważne, że to się nie liczy – zdanie czytelnika. Bo nie chodzi tu o nas, a o rodzinę zaginionych sióstr Lyon, której należy się całe dobro i wsparcie tego świata. A to, czy książka zakończyła się tak, czy siak… Czy to jakkolwiek ma się do historii sprawiedliwości zaczerpniętej po latach? Nope.