Myślałam, że trochę dłużej poczekam z pisaniem kolejnego posta serialowego, ale widzicie – serwisy streamingowe, a w zasadzie Netflix nie odpoczywa, a nowości same cisną się na mój ekran (kinowy również).


I love you, now die: the commonwealth vs. Michelle Carter

Dokument produkcji HBO poświęcony jest sprawie przeciw Michelle Carter, która podżegała swojego ówczesnego chłopaka, Conrada Roya do popełnienia samobójstwa. Nawet w momencie, kiedy chłopak wychodził z samochodu (w którym w końcu zginął, zatruwając się tlenkiem węgla) i pisał do niej z prośbą – co robić, ona odpisywała, że dziś jest ten dzień, że musi „wracać, kurwa, do tego auta”. Wrócił. A młoda kobieta niedługo później staje przed sądem i zostaje uznana za winną nieumyślnego spowodowania śmierci. Nie wiem, co mogę więcej powiedzieć. Oglądałam z wypiekami na twarzy chyba do końca niedowierzając w to, co rozgrywało się na ekranie. Niewyobrażalnym jest dla mnie podżeganie, namawianie i brak wsparcia, którego Conrad potrzebował, a którego nie otrzymał od wówczas najbliższej mu osoby. Dokument ciekawie ubrał w obraz to, co o sprawie czytałam. Chociaż przedstawił jedną wersję wydarzeń (z drugiej strony tu chyba nie ma dobrego wytłumaczenia winnej), na pewno wart jest obejrzenia. I pomyślenia, do czego doszło i w jakich czasach żyjemy – że na odległość, przez internet, za pomocą wystukiwanych wiadomości można dopuścić do takiej tragedii.

La Casa De Papel

Kiedy siedem osób z kryminalną przeszłością napada na hiszpańską mennicę, nie może wyniknąć nic dobrego. Przynajmniej dla przetrzymywanych zakładników, albo policji, która dwoi się i troi, by uratować niewinnych ludzi, oraz odzyskać dostęp do dobra narodowego, jakim mennica na pewno jest. Tak czy siak, to w końcu serial, więc dzieje się dużo. Serial wygrywa małymi szczegółami – hiszpańskim, w którym najbardziej podobały mi się przekleństwa (el putta), imionami bohaterów (każdy z włamywaczy miał przydomek na cześć wybranego przez siebie państwa – była więc Tokio, Nairobi, Denver, Helskinki, Oslo, Rio i Berlin), a także przynajmniej w moim wypadku – wciągającą historią. Która – dla przypomnienia – jest tylko wymysłem, dlatego zupełnie na wszystko co mogłam, przymykałam oko. Swoich ulubionych bohaterów miałam nie tylko w gronie porywaczy, ale nawet i zakładników – każdy, kto oglądał, przyzna, że Arturito to menda jakich mało (okej a w tym momencie usłyszałam głos Berlina, gdzie to się leczy). Powiedziałabym w tym miejscu, kogo shippuję ale nie będę nikomu zdradzać fabuły. Wszystkie swoje wątpliwości niniejszym cofam, a serial polecam wszystkim w koło.

Big Little Lies

O dziewczynach z Monterey głośno było przed dwoma laty. Po niesamowicie dobrym pierwszym sezonie, który miałam ochotę oglądać non stop (nawet jeśli znałam już rozwiązanie zagadki) przyszła informacja, że powstanie kontynuacja. Miałam bardzo mieszane uczucia. Podchodzę do takich rzeczy z ogromną rezerwą i jednocześnie jestem rozdarta na dwa obozy – bo lubię bohaterów i chętnie bym sobie ich jeszcze pooglądała, ale takie przedłużanie niekoniecznie zawsze wychodzi na dobre. W przypadku „Big Little Lies” cały ten strach okazał się nieporozumieniem. Drugi sezon nie tylko trzyma poziom tego pierwszego, ale – ośmieliłabym się stwierdzić – w niektórych momentach go przebija. Tajemnica, skrywana przez cały pierwszy sezon odnośnie tego, kto spadł ze schodów wychodzi na jaw, i niby życie piątki z Monterey trochę się uspokaja, a jednak wciąż chodzą za bohaterkami demony przeszłości, które pchają się na świat coraz mocniej. Na ekranie pojawia się Meryl Streep w roli teściowej Celeste, i niby taka przyjemna starsza pani a okazuje się, że ma swój plan. Odebrać synowej dzieci, obwinić ją za śmierć syna i wrócić do siebie. Tyle, że Celeste postanawia walczyć, mówi, że to jest moja walka i idzie do przodu jak burza. Na jaw wychodzą kolejne kłamstwa, skrzętnie chowane tajemnice i robi się jeden wielki misz-masz. W pozytywnym słowa znaczeniu. Historie bohaterek przeplatają się jedna z drugą. Dziewczyny, które kiedyś łączyła wspólna tajemnica, powoli się docierają i są dla siebie, kiedy trzeba. Siedem odcinków mija gdzieś między palcami, a kiedy Celeste po raz ostatni staje na sali sądowej, widzowie mają ciarki na plecach. Trzeci sezon? Dajcie mi natychmiast (szczególnie po ostatniej scenie, muszę wiedzieć, co będzie następne).

Mindhunter

Pierwszy sezon oglądałam jeszcze w trakcie studiów. Dawno temu. Z wielką radością przeczytałam informacje o premierze drugiego sezonu i wiedziałam, że będę oglądać, choćby świat się walił a Edmund Kemper stał nade mną i patrzył mi się przez ramię, co robię. „Mindhunter” jest dosyć specyficznym serialem, bo nie uświadczamy tu jakiś niestworzonych rzeczy, które pchają fabułę wsjo do przodu. Towarzyszymy bohaterom, agentom FBI w trudach pracy. Specjalna komórka behawioralna w drugim sezonie się rozrasta – nasza trójka bohaterów, Holden, Wendy oraz Bill mają nowego szefa, który w nich wierzy, daje im więcej swobody i miejsca do pracy. A z tym przychodzą kolejne trudne sprawy, mordercy, na których myśl robi się człowiekowi słabo, i takie „gwiazdy” jak na przykład Manson, którego postać jest w moim mniemaniu odwzorowana idealnie. Tak, jak w pierwszym sezonie fabuła skupiała się na Holdenie, tak w tym wypadku stoi on sobie trochę z boku – skupia się na prowadzonych sprawach, jest nieustępliwy, węszy i wie, że dobrze robi, a jednak życie prywatne zostaje sprowadzone do ataków paniki i tego, jak jego praca wpływa na jego osobę. Tymczasem mamy większą szansę poznać Wendy, jej motywacje oraz sytuację, że tak powiem, rodzinną. Podobnie w przypadku Billa – poznajemy jego żonę, Nancy, oraz syna, który wyjątkowo odgrywa tutaj dużą rolę – jestem wciąż pełna podziwu, że był Bill w stanie wszystko to ze sobą trzymać razem. Pracę i problemy rodzinne, latanie samolotem i rozmawianie z przestępcami. To, co zrobił tutaj Fincher nie da się opisać słowami. Każdy odcinek jest małym dziełem sztuki, w którym rolę odgrywa światło, gesty i mimika aktora, a niekoniecznie to, co mówi (chociaż przyznajcie – dialogi to kolejna uczta dla widza). Nie umiałam oglądać ciągiem, raczyłam się odcinkami, powoli je sobie dawkując. A jak obejrzałam, postanowiłam, że na pewno obejrzę od nowa. Po prostu. Panie Fincher, pan robi to dalej, bo jestem zakochana.

Miało być jeszcze o kilku filmach, ale chyba napiszę o nich przy innej okazji. I tak się już rozpisałam ?

Zobacz także