Twardocha ponoć się kocha bądź nienawidzi, nic pomiędzy. Przeczytałam to gdzieś, kiedyś, widać dobitnie wpadło mi to do głowy. Jako że chyba stąd wywodzi(ł) się mój strach odnośnie prozy Twardocha. Ilekroć widząc polecenia jego książek, myślałam sobie meeeeeeeeh, to na pewno nie dla mnie. Na pewno mi się nie spodoba, nie jestem odbiorcą tworzonych przez niego treści. Tak tłumaczyłam fakt, że nie przeczytałam Króla. Ani Królestwa. Ani żadnej innej książki, która wyszła spod jego pióra. Ze strachu, bo przeczytałam w sieci jedno zdanie, które dobrze wyryło mi się w pamięci.

Historia książki rozpoczyna się w w sali Kina Miejskiego. Jesteśmy widownią, która przygląda się walce bokserskiej. Walczy reprezentant Legii, falangista Andrzej Ziembiński z żydowskim bokserem z klubu Makabi Warszawa, Jakubem Szapirą. „Wśród wiwatów jednych i gwizdów drugich, triumfowi Szapiry przyglądają się siedemnastoletni Mojżesz Bernsztajn oraz Kum Kaplica – stary bojownik PPS, socjalista i król warszawskiego półświatka”. W Królu jednak przecinają się ze sobą tak naprawdę dwie historie- ta współczesna, gdzie Kum Kaplica trzęsie Warszawą i ta, oddalona w czasie o czterdzieści lat, opowiadana z Tel Awiwu. To tam mieszka emerytowany żołnierz Mosze Inbar, który „pochyla się nad maszyną do pisania, by powrócić do wieczoru, w którym po raz pierwszy ujrzał na ringu pięknego, zuchwałego i niezmiernie pewnego siebie boksera”. Nie wiedział, że to Szapiro w 1937 […] zabił jego ojca z powodu niespłaconego długu.


Przez większość czasu książka mnie nużyła. Nie dawałam się jednak tej nudzie, przedzierałam się przez historię strona za stroną, jednocześnie czekając na „wow” i przekonując samą siebie, że nawet jeśli ono nie nastąpi, będę zaspokojona. Bo naprawdę, przysięgam!, nie szło się od tej powieści oderwać, nawet jeśli przez kilka stron było obijanie mord, opis walki bokserskiej, który nic mi nie mówił bo nazwy konkretnych ruchów są mi obce, albo zmagań bohatera z pisaniem (to z tej drugiej perspektywy).

Panu Twardochowi również nie można odmówić umiejętności posługiwania się słowem. Jakkolwiek głupio to teraz nie zabrzmiało, taka jest prawda – przeczytałabym choćby i instrukcje obsługi zmywarki, gdyby to właśnie on ją napisał. I domyślam się, że byłaby równie fascynująca. Dialogi są lotne, mogłyby odbyć się w realnym świecie a to wielki plus zważywszy, gdy czyta się czasem inne książki i w trakcie myśli „a któż to tak mówi?”.

Miała też parę więziennych romansów, które niosły otuchę i miłą odmianę w więziennej nudzie, ale utrwaliły też w Ryfce przekonanie, że do miłości jednak trzeba chuja, mimo że chuj jest zwykle niestety przyczepiony do reprezentantów rodzaju męskiego…


I tak się ciągnęło to czytanie i ciągnęło i myślałam już, że oprócz tych pięknych zdań i historii która niby wciąga ale jednak nie zaskakuje, nie spotka mnie nic. A potem, dokładnie w 78% książki tak wszystko się obróciło, tak akcja o sto osiemdziesiąt stopni się potknęła i wywróciła, że było blisko abym upuściła czytnik z wrażenia. Podleciałam tylko, pamiętam, do rodziców, którzy obejrzeli serial z krzyczącym pytaniem CZY TO PRAWDA, czy to serio, czy rzeczywiście. Pokiwali głową, a ja wróciłam do czytania.


Dzięki tym ostatnim dwudziestu procentom mogę z czystym sercem powiedzieć, że „Król” to jest tak wspaniała książka, ale to tak wspaniała! Historia, tak dobrze opowiedziana, obrót spraw – wprost szalony, i jedynie ciśnie się na usta, że z szokiem przeplatał się jedynie smutek odnośnie tego, jak wyglądała rzeczywistość w tamtych czasach. Przekleństwa, krew, bijatyki, ale i seks, jedzenie, walka o przetrwanie. Ten smutek, który towarzyszył kilku ostatnim stronom, gorycz. A potem odkryłam, że na legimi jest druga część, „Królestwo”. Ale może wcześniej „Pokora”?

Zobacz także