W poszukiwaniu obiecanego poetyckiego języka sięgnęłam po „Kokon” ze zwykłej nieprzymuszonej ciekawości. Skoro poleca Żulczyk i Orbitowski to przecież musi być dobre. Poetycko ubrane. Tak przynajmniej próbowała przekonać mnie okładka.
Główna bohaterka książki, Iga, nie dość, że jest egoistyczna, jest barową ćmą, podejmuje w życiu niekoniecznie dobre decyzje, wchodzi w związek ze starszym od siebie mężczyzną, a my jako czytelnicy musimy rozwikłać, czy jest ofiarą, a może również i oprawcą. Niezależnie bowiem od tego, jak autorka przedstawi daną postać, to, jak odbiorą ją czytelnicy, zależy tylko i wyłącznie od nich samych.
Moje mieszane uczucia względem tej książki wynikają z tego, że… za bardzo jej nie zrozumiałam. No i przede wszystkim usilnie szukałam tego poetyckiego języka, na który się nastawiłam, na ucztę ze słowem pisanym, a w zasadzie to, co dostałam, jest brutalną opowieścią, momentami aż za bardzo, o osobie, która porządnie pogubiła się we własnym życiu. Iga bowiem podejmowała szereg złych decyzji, nie mogła sobie poradzić ze samą sobą, działała na siebie wręcz destrukcyjnie, ale jakoś nie miała nikogo, kto podałby jej rękę i wyciągnął z tego, za przeproszeniem, szamba.
Niezbyt w pełni zrozumiałam również odniesienia do tytułowego kokonu. Gdyby Iga w jakiś sposób ewaluowała, nie wiem, rozwinęła się jak kokon w motyla, pewnie by to miało jakiś sens i trzymało się to kupy. Nie chcę w tym miejscu wyjść na zupełną hejterkę, bo rzeczywiście może i coś ten „Kokon” w sobie ma, a ja może najpewniej nie jestem na tyle rozumna, by ogarnąć, o co chodzi.
Niewątpliwie Joanna Lech w swojej książce porusza niezwykle ważny i ciężki temat. Nie jestem może osobą kompetentną do tego, by powiedzieć, czy warto ją przeczytać, czy nie, na pewno jednak nie jest ona przeznaczona dla każdego. Iga niestety nie wzbudziła we mnie sympatii, co również przyczyniło się do tego, że inaczej ją odebrałam.