Gdy zobaczyłam tytuł książki w e-mailu, pomyślałam sobie, o czym to może być. Kociarz i kolorowa różowa okładka? Czy to jest normalne? Czy to się w ogóle nadaje do czytania? Nie byłam przekonana, ale też potrzebowałam czegoś do czytania, by zająć swoje myśli. Wtedy otrzymałam małą „próbkę”, jedno, tytułowe opowiadanie, do przeczytania.
„Kociarz” to zbiór felietonów, tych najpopularniejszych, które autorka publikowała na łamach „New Yorkera” w Stanach Zjednoczonych. Nigdy dotąd nie czytałam nic jej autorstwa, byłam więc ciekawa, czy tak samo jak na milionach amerykanów, jej słowa wywrą na mnie jakieś wrażenie (najlepiej pozytywne).
Po raz kolejny jestem trochę rozbita faktem, że to, co wychwalają wszyscy, niekoniecznie mi się podoba. Nie mogę odmówić opowiadaniom tego, że przyjemnie mi się je czytało. Czy jednak są tak wspaniałe, niosą ze sobą taki przekaz, a tytułowy „Kociarz” jest wręcz napisany pod #metoo? Nie wydaje mi się. W sensie to fajnie, że powstają takie rzeczy, że nie trzeba już wydawać kilkusetstronnicowej powieści, by puścić w świat jakiś przekaz, ale…
No nie wiem, lubię przywiązywać się do bohaterów, lubię towarzyszyć im w jakiś przełomowych chwilach, lubię też, gdy w tym co czytam, widzę jakiś sens. Opowiadania były bardzo przyjemne, jednak nie wywarły na mnie one tak wielkiego wrażenia, jak mogłabym się spodziewać. Może rzeczywiście były poczytne, ale może tylko w gazecie, między innymi artykułami?
To, co chciałam powiedzieć, to fakt, że wydaje mi się, że nie wszystko, co się sprzedaje w jednym medium (gazeta) nadaje się na książkę, która ma wzruszać, wywoływać jakieś emocje, a koniec końców ma zostać zapamiętana. Szczerze? Najbardziej zapadło mi w pamięć tytułowe opowiadanie, które, kiedy dostałam je w broszurze, połknęłam w chwilkę.
Przyjemne, może i ciekawe, ale na pewno nie wielki sukces, ani tym bardziej wielkie „wow”.