Marcina Kanię, bohatera „Informacji zwrotnej” trudno jest polubić. Jest opornym typem, alkoholikiem i przede wszystkim byłym muzykiem, który żyje z tantiem za piosenki wciąż puszczane w radiu. Problem goni problem, alkohol leje się strumieniami, i co z tego, że chodzi na AA skoro robi to raczej z przyzwyczajenia, niż z wiary w to, że to mu coś da. A gdy jest już i tak źle, to nagle znika jego syn, a rodzina w jego mieszkaniu odkrywa dwa zakrwawione prześcieradła. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że mężczyzna poprzedniego wieczora widział się ze swoim synem, ale nie pamięta, jak się rozstali; jego pamięć została stawiona przez urwany film. Co się stało, gdzie jest młody Kania?
Od początku bardzo trudno było mi określić, na czym konkretnie Żulczyk skupia się w tej książce. Alkoholizm bohatera ewidentnie oddziałuje na każdą dziedzinę jego życia, a że w jego życiu są przecież inni ludzie, obrywają rykoszetem. Dlatego jest i o relacjach z tymi bliskimi, o uzależnieniach (nie tylko od alkoholu), reprywatyzacji kamienic, ale takim wątkiem, który wybija się na tle pozostałych, to właśnie rozwiązanie zagadki syna. To jest taki motor, tło dla każdej kolejnej sytuacji, która dzieje się na łamach powieści, do każdej bójki, każdego zmartwienia i wspomnienia, jak wyglądało ich życie parę lat temu, i co zadziało się po drodze, że teraz wygląda konkretnie tak, a nie inaczej.
„Informacja zwrotna” nie od razu podbiła moje serce, gdyż zaczyna się – a w zasadzie i zaczyna i trwa w tym po ostatnią stronę – od monologu bohatera, jego wewnętrznych przemyśleń, jego spojrzenia na każdą kolejno dziejącą się sytuację. I to było ciężkie, aby przez to przebrnąć, przynajmniej kilka pierwszych stron, po których ogarnęłam, że jestem już na dziesiątym procencie książki i chyba mi się faktycznie podoba i nawet doczytam ją do końca 🙂 Nawet, jeśli pierwszy raz od bardzo dawna nie polubiłam się z żadnym bohaterem! Serio, każdy mnie w jakimś stopniu wkurzał/denerwował, co jest w sumie normalne bo: ludzie nie są idealni. Nawet jako bohaterowie!!
Bywały momenty, w których czułam się zagubiona a nagromadzenie wątków sprawiało że nie wiedziałam już, co czytam. To było jednak chwilowe, kulminacja zdarzeń, rozmów i wniosków, a to wszystko by pod koniec sobie powiedzieć „serio????????” , które było największym zdziwieniem i zaskoczeniem na jakie byłam gotowa 😀
Już podsumowując moje zachwyty – to nie jest książka ani łatwa, ani przyjemna bo jak temat alkoholu może być przyjemny, a jednak daje nadzieję że przecież z każdego gówna się da wyjść. Oczywiście nie bez szwanku, z kilkoma ranami i wieloma zaprzepaszczonymi szansami, ale tak samo jest w życiu. Jeśli czytaliście jakąkolwiek książkę Żulczyka, na pewno i ta wam się spodoba – nawet i to nagromadzenie wątków, o którym wspomniałam w poprzednim akapicie. Bo takie mam przemyślenie na sam koniec, że w każdej poprzedniej książce tego autora (nie licząc „Czarnego słońca”, bo jeszcze go nie przeczytałam, więc nie mogę się wypowiedzieć) występuje takie nagromadzenie kilku powiązanych ze sobą wątków, bywają momenty że nie wiemy, co mają ze sobą wspólnego, a potem przychodzi takie oświecenie pt „ACHAAA” i nagle wszystko staje się jasne.
To teraz chyba czas na „Czarne słońce” ale znowu nie wiem czy nie zrobić sobie małej przerwy od tego typu tematyki. Zobaczymy.