Tyle się dobrych opinii o tym „Inferno” naczytałam, że w końcu stwierdziłam, iż muszę się na własne oczęta przekonać, czy rzeczywiście takie fajne, jak mówią, czy jednak nie.  Książka ma imponującą ilość stron, przyznam jednak, że uwielbiam takie wielkie tomiszcza szczególnie, gdy skrywają się na moim czytniku i nie muszę ich targać i szukać wyjścia, jak połączyć czytanie i własną wygodę.
Robert Langdon ma amnezję. Dowiaduje się tego, budząc się z opatrunkiem na głowie w szpitalu. Nie wie, co robił poprzedniego wieczora, gdzie jest i co tu, u licha, robi. Chwilę potem pojawia się ktoś z pistoletem i wtedy wszystko nabiera tempa.
Żeby nie zepsuć nikomu przyjemności odkrywania tego wszystkiego na nowo, nie zdradzę, co działo się dalej, powiem jedynie, że „Inferno” jest niesamowite. Nie tylko ze względu na akcję, która naprawdę porywa, która zmusza do zastanowienia się i poukładania sobie wszystkiego w głowie, ale również na morze informacji, które sprawiło, iż chcę do Florencji już, teraz, zaraz. Dużo odniesień do „Boskiej Komedii” Dantego, dużo muzeów z freskami, dużo słonecznej Italii, i jeszcze więcej emocji, kiedy pożera się te kartki, a wszystko staje się coraz bardziej tajemnicze.
Mam nadzieję, że zakończenie i dla Was okaże się epickie. Osobiście parę dni podnosiłam szczękę z podłogi, zadając sobie w kółko jedno pytanie: „serio?”.

Dlatego też sięgnęłam po „Zaginiony Symbol”, zgodnie z poleceniami znajomych, którzy mówili, że ponoć od Inferno o niebo lepsze. Jak tylko się tego dowiem, dam znać. „Inferno” polecam jednak każdemu 😉

Zobacz także