Naiwnie myślałam, że wytrzymam do połowy października na polską premierę. Zaraz jednak po tej amerykańskiej, kiedy w sieci pojawiło się tyle pozytywnych opinii na temat The Cursed Child zdałam sobie sprawę, że nie tylko nie wytrzymam, ale i pewnie zupełne przez przypadek znajdę jakiś spoiler, który zniszczy mi późniejszą radość z czytania. Poza tym po coś się ten angielski zna, kilka książek się już przeczytało, to i może z tą nie będzie tak źle, myślałam sobie klikając „buy” na angielskim Amazonie. Kiedy kilka dni później kurier wręczył mi paczkę, nie kryłam zdumienia że dotarła ona tak szybko. Śmiałam się nawet, że dotarła szybciej niż niejedna przesyłka zamawiana tu, w kraju. Niemniej. Przez kilka pierwszych dni nie mogłam oderwać od niej wzroku. Nosiłam ze sobą, przeglądałam, zachwycałam się i nie mogłam uwierzyć, że jest moja. W końcu doszłam do wniosku, że ile może leżeć na regale: czas w końcu zacząć czytać. Oszczędnie, po kilka stron dziennie, bo gdybym usiadła raz a porządnie, zapewne przeczytałabym ją za jednym posiedzeniem. A przyjemności trzeba sobie dawkować.
Cała historia tak naprawdę skupia się na postaci młodego Albusa Pottera, który mimo tego, że jest dość pogodnym chłopcem, zdaje się zupełnie nie radzić sobie z ciężarem bycia synem swojego ojca, TEGO Pottera, którego ludzie mimo upływu lat nadal wynoszą na piedestał. Jego frustrację pogarsza fakt, że rozpoczynając naukę w Hogwarcie trafia nie do tego domu, do którego by chciał. Co prawda znajduje sobie tam dobrego przyjaciela, Scorpiusa Malfoya (ehę!) i niby się z nim dogaduje… Ale jednak wciąż na nazwisko ma Potter i tego nie jest w stanie zmienić. Jego monotonne, smutne i trudne życie zmienia jednak pewna rozmowa, której staje się świadkiem. Bezczelnie ją podsłuchuje, a później sam postanawia wysnuć z niej wnioski… W akcie bohaterskiego czynu, młodzieńcy podejmują próbę uratowanianaprawienia świata. Zupełnie tak, jak ich ojcowie przed laty podejmują się niemożliwego, zupełnie nie zdając sobie sprawy z konsekwencji wynikających z ich działań. As past and present fuse ominously, both father and son learn the uncomfortable truth: darkness comes from unexpected places.
Może dlatego, że nie oczekiwałam od książki niczego specjalnego, jestem nią tak oczarowana. Bo oprócz dobrze napisanej historii, która rzeczywiście wciąga, porywa i zaskakuje, bohaterów, których po prostu nie da się nie lubić (chociażby takiego Albusa, który jota w jotę przypomina swojego ojca przed laty) jest w przeklętym dziecku dużo dobrego humoru, który w połączeniu z takimi czasem kuriozalnymi sytuacjami jest po prostu niezastąpiony.
SNAPE: Sometimes cost are made to be borne. […] DIdn’t I just quote Dumbledore, didn’t I?
HERMIONE: No, I’m pretty sure that’s pure Severus Snape. / str. 100
Mimo wszystko nie odważyłabym się Przeklętego Dziecka nazwać ósmym tomem historii młodego czarodzieja. Nie tylko dlatego, że ten ów czarodziej jest już dorosłym mężczyzną pracującym w Ministerstwie Magii, ale dlatego, że wszystko to co zamknęło się w siedmiu tomach jest spójną całością, to – jedynie dodatkiem, bez przeczytania którego można żyć, jeśli się tylko ma na to ochotę. Cała historia, która przenosi nas, mugoli, z powrotem do Hogwartu sprawia, że jeszcze raz ma się ochotę sięgnąć po któryś z poprzednich tomów nawet, jeśli od premiery tego ostatniego, „insygniów śmierci” mija już prawie osiem lat. W tym czasie powstało wiele, wiele opowiadań odnośnie tego, jak wyglądał świat po wielkiej wojnie. I o ile za bardzo sobie sami w głowie tych rzeczy nie poukładaliśmy, o ile nasze wizje jesteśmy w stanie pogodzić z tym, co znajduje się na kartach tej powieści, to lektura rzeczywiście może przypaść do gustu. W innym wypadku możemy być jedynie rozczarowani wizją wykreowaną przez autorów tejże książki/sztuki.