Nie wiem jak Wy, ale ja czuję się w tym roku rozpieszczona przez panią Rowling. Od premiery „Insygniów śmierci” minęło przecież pięć lat, i od tamtej pory była zupełna posucha, coś tam się cały czas mówiło, że „kiedyś”, że „może”… A teraz, w jednym roku, i książka i film. Czy to już niebo?
Na „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” nie mogłam nie pójść. Dlatego zaraz po premierze zarezerwowałam bilety, zwerbowałam koleżankę… I po raz kolejny dałam się wciągnąć do magicznego świata.
Bohaterem „Fantastycznych zwierząt…” jest Newton Skamander, młody pisarz zajmujący się, co łatwo się nasuwa, magicznymi zwierzętami. Co więcej, chce oswoić ludzi z myślą, że nie są one groźne, jeśli wiemy jak się z nimi obchodzić. Po części dlatego pojawia się zimą 1926 w Nowym Jorku. Z niepozornie wyglądającą walizką w ręce wysiada w porcie, i wtedy wszystko się zaczyna. A w zasadzie zaczynają się kłopoty, w które zupełnie przypadkowo zostaje wplątany nie tylko on, ale i kilka innych osób, które wpadają na siebie w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim momencie. A później jest tylko gorzej.
Gorzej dla nich, ale lepiej dla nas, widzów, którzy mogliśmy się napatrzeć trochę na ten magiczny świat w zupełnie innych realiach. Oto bowiem magia opuściła mglisty Londyn i wybrała Nowy Jork by tam zrobić, za przeproszeniem, rozpierduchę godną niejednego filmu akcji. Wyszło jak najbardziej okej, ale ja mimowolnie cały czas oglądałam się za Londynem. Przyzwyczajenie. Bohaterów polubiłam, nie wiem czy dlatego że są fajni, że chcą dobrze a niekoniecznie im to wychodzi, czy dlatego że aktorzy się w nich wcielający są po prostu dobrani idealnie. Newton jak Newton, jest trochę zagubionym chłopakiem, który z walizką pełną dziwnych zwierząt przybywa do Ameryki, nie wiedząc konkretnie co go tu czeka. Co dziwne, zaraz po naszym Skamanderze na moim podium ulubionych bohaterów plasuje się postać Jacoba Kowalskiego (tak, tak!), biednego niemaga (nowojorskie określenie mugola), który ma w zasadzie o wiele ciekawsze rzeczy do robienia niż latanie za czarodziejami, a koniec końców jest tak bardzo uroczy, że przez większość czasu jak tylko otworzył buzię ja z koleżanką byłyśmy jak „aaaawwwwwww”.
Dużo też mówiło się o Colinie Farrellu i Johnym Deepie, że jak to tak ich wybrać do magicznego filmu, że oni w ogóle nie pasują do tego uniwersum i w ogóle do widzenia. No to ja chciałam tylko powiedzieć, że nie martwcie się bo Farrell spisał się na medal, a Johny Deep miga gdzieś przez jakieś dziesięć sekund i naprawdę nie zdąży się człowiek na niego napatrzeć (a jest na co), a jego już nie ma. A na film warto iść chociaż po to, by się popatrzeć na Eddy’ego, bo ja powiem tak: jak on się uśmiecha, to uśmiechała się cała sala, a przynajmniej kobieca część. No i przez większość filmu miał trochę obłąkane spojrzenie, więc chyba nie jest typem, któremu powinno się bezgranicznie zaufać… no ale to Eddie więc wiadomo.
Jak na film, który rzekomo powstał po to by przyciągać hajs i więcej hajsu i sam hajs, wyszło bardzo fajnie. Jest magia, są czary, jest ta piękna i wspaniała otoczka świata, na którym niejako się wychowaliśmy. Czy można chcieć czegoś więcej? Tak, kolejnych części, bo o ile wcześniej sądziłam że ich chyba tym razem serio coś zabolało to teraz jestem jak najbardziej na tak. A na dokładkę obejrzę sobie dzisiaj którąś z siedmiu części poprzednich filmów, bo chyba się stęskniłam.
Byliście już w kinie, albo chociaż planujecie się wybrać? 😉
*Zdjęcia pochodzą ze strony Multikina.