Dziewczyna z pociągu zawojowała mediami – od momentu jej premiery wszędzie o niej pisano, wychwalając przy tym pod niebiosa. Przyznam szczerze – choć lubię thrillery, czułam się przytłoczona. Wydawało mi się, że ktoś stara się dosyć natrętnie narzucić mi coś, czego tak do końca nie jestem pewna. Reklama dźwignią handlu, jak to się mówi dowcipnie.
Oprócz przytłoczenia poczułam też niejako obowiązek, by się z książką zapoznać, dać jej szansę i nie oceniać jej jedynie po tym, jak o niej mówią.
Rachel każdego ranka dojeżdża do pracy tym samym pociągiem. Wie, że pociąg zawsze zatrzymuje się przed tym samym semaforem, dokładnie naprzeciwko szeregu domów. Zaczyna jej się nawet wydawać, że zna ludzi, którzy mieszkają w jednym z nich. Uważa, że prowadzą doskonałe życie. Gdyby tylko mogła być tak szczęśliwa jak oni.
Lubię się przyglądać ludziom. Gdy mijam ich na ulicy albo w komunikacji miejskiej myślę sobie, dokąd się tak spieszą, do czego dążą, czy wracają do pustego domu, czy jednak ktoś na nich tam czeka. Czy są szczęśliwi, smutni, a może radośni. Czy żyją zgodnie z sobą, czy robią coś bo muszą. Poniekąd więc rozumiem Rachel, główną bohaterkę książki Pauli Hawkins.
Bez bicia przyznam się, że początek książki mnie nieco rozczarował, ale to jedynie moje delikatne spostrzeżenie. Przygotowana byłam bowiem na coś „wspaniałego, zabierającego dech w piersiach”, a tak leciała pierwsza, druga i trzecia strona. Miałam ochotę odłożyć książkę i wrócić do niej potem (choć i tak długo się do niej zbierałam), przemogłam się jednak.
Według Wikipedii (cóż za kochana Ciocia), słowo thriller oznacza, że fabuła podąża w kierunku punktu kulminacyjnego. Wszystkie zdarzenia, które dzieją się „po drodze” mają doprowadzić czytelnika do clue, do głównego sensu powieści. Nieraz czeka się na ten moment aż do ostatniej strony, nieraz… wystarczy przeczytać kilka kartek i już wie się, o co tak naprawdę chodzi.
Moje oczekiwania wobec „Dziewczyny z pociągu” były ogromne. Podchodząc do lektury wiedziałam, że mogę nie być w swej ocenie zbyt obiektywna, bo jednak coś tam w głowie sobie ułożyłam i obawiałam się, że jak te oczekiwania zderzą się z rzeczywistością będzie kiepsko. Ale.
Główną bohaterką „Dziewczyny…” jest Rachel, kobieta po przejściach, a dokładniej po rozwodzie. Nie jest więc bohaterką do krańców możliwości wyidealizowaną, tylko normalną kobietą, taką, która z pewnością znajduje się gdzieś wśród nas. Podróżując codziennie tym samym pociągiem zaczyna czuć jakąś więź do ludzi, których sobie przez pociągową szybę podpatruje. Do pewnego momentu nie jest to niczym groźnym – jak mówiłam, bohaterka przeżywa ciężkie chwile więc taka odskocznia jest dla niej czymś dobrym. Do czasu.
(Bo przecież coś musi się dziać.)
Pewnego dnia Rachel zauważa pewne zmiany. Zaczyna się niepokoić. To wszystko, co zdążyła sobie z powrotem poukładać zaczyna się walić. Kobieta nie wie, co się dzieje, dlatego postanawia pomóc, choć co ona może zrobić, będąc „widzem”?
Sama zaś Rachel, jej osobowość, styl życia, denerwował mnie. Miałam ochotę niejednokrotnie podejść do niej, trzepnąć jej w głowę czymś mocnym i poprosić, by się na chwilę zastanowiła nad swoim zachowaniem. Przemyślała go. Na jej obronę muszę przyznać – cobyśćie nie myśleli, że nie zachęcę Was do lektury – że to, co robiła, miało swoje powody. Przy okazji tej książki pamiętajcie, zwłaszcza Panowie, że kobiety i ich intuicja nigdy się nie mylą!
Na początku było drętwo, tak. I bałam się, że będzie tak do końca. W pewnym momencie – zupełnie to przegapiłam – po prostu przepadłam. Pożerałam stronę za stroną powoli układając sobie to wszystko po swojemu. Wydawało mi się, że już wiem, o co chodzi. Że mniej-więcej wiem, dlaczego tak a nie inaczej. Jak zwykle zostałam zaskoczona. Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam i muszę Wam powiedzieć, że bardzo mnie ta moja pomyłka ucieszyła.
Książka jak najbardziej na tak. Może ten szum medialny wokół niej trochę za duży i trochę (trochę bardziej) odstraszający, ale na pewno zasługuje na to, by dać jej szansę. Ja dałam i nie żałuję.