Widziałam, że ktoś już napisał o tym, że niejednego byłego policjanta widział kryminał. Przyrzekam, że była to moja pierwsza myśl, gdy zaczęłam czytać przygody Tomasza Winklera. Trochę pobuczałam pod nosem, że serio nie istnieją policjanci z udanym życiem rodzinnym, czy jest to taki ewenement na skalę krajową a wręcz światową, a później wzięłam się za czytanie. I przepadłam, jednego wieczoru przeczytałam prawie sto stron. Jakaż to była walka z przymykającymi się oczami!!
Do Tomasza Winklera, byłego policjanta mieszkającego we Wrocławiu zgłasza się biznesmen, który oferuje mu sporą „nagrodę” za zdobycie obciążających dowodów na domniemanego zabójcę swojej żony. Winkler trochę się nad przyjęciem tego zlecenia zastanawia, ale jednak owa nagroda, potrojona, jeśli te dowody znajdzie, jest naprawdę kusząca. Bardzo. Słowo się rzekło, trzeba zabierać się do roboty. A jest jej trochę, zważywszy, że nasz bohater nie ma dostępu do oficjalnej bazy policji, nie może liczyć na pomoc kolegów, no i w zasadzie zostaje z tym sam. No, nie licząc jego 80-letniej babci, z którą mieszka oraz tajemniczej znajomej, o której mało się dowiadujemy.
Tu mogłabym napisać, że wciągnęłam się od pierwszej strony, a bohatera polubiłam raz-dwa. Tylko, że nie bardzo. Czego by nie powiedzieć o rozbudowanej historii, to prawda jest jednak taka, że „Dwudziesta trzecia” przez pierwszych kilkadziesiąt stron jest po prostu… nudna. Poznajemy co prawda bohatera od kuchni, widzimy, jak żyje, jakie ma rozterki, dowiadujemy się nawet, dlaczego nie pracuje już w policji. Jednak o tytułowej sprawie dowiadujemy się później… I znów jest to poprzedzone nie jakimś zdecydowanym zachowaniem bohatera, a jego wewnętrznymi rozterkami, które, gdyby nie styl pisania autorów, byłyby odrzucające. Sympatią do bohatera, a także i całej książki zaczynam pałać dopiero, gdy coś zaczyna się dziać, gdy nad Winklerem zaczyna wisieć widmo nieszczęścia, tajemnica pojawia się za rogiem, a ja niecierpliwię się nad rozwiązaniem niełatwej, jak się okazuje, sprawy.
Tak, jak chwaliłam wyżej styl pisania autorów, dzięki któremu przetrwałam pierwszą połowę książki, tak muszę przyczepić się do sztywnych dialogów między bohaterem a jego babcią. Czułam się, jakbym czytała poradnik dla starszych osób pt. „jak rozmawiać z młodzieżą: w pigułce” czyli jak używać modnych słów w rozmowie, co to jest ironia i jak używać jej tak by wnuczek żenował się z każdą kolejno wymawianą kwestią. W zasadzie każda rozmowa, którą bohater przeprowadzał z kimś z rodziny brzmiała dla mnie, jakby była wymuszona i dopiero gdy mnie olśniło, że brzmi ona jak wyjęta z poradnika, zaczęło mi się czytać lepiej.
Chociaż nie wciągnęłam się od pierwszej strony, a język którym posługują się bohaterowie czasem pozostawiał wiele do życzenia, to jednak spędziłam przy niej dobrze czas. Kibicowałam Winklerowi, ciekawiła mnie sprawa, którą prowadził, i nawet jeśli czasem czułam się zażenowana jego bezmyślnością albo „splotem przypadków” to wciąż – jest to fajna książka na lato. Kryminał, który ma zająć myśli, dać odpocząć od otaczającego świata spełnił swoją rolę a przez takie zakończenie, które pozostawiło czytelnika z wieloma pytaniami, jak nic prosi się o kolejną część. Co i ja też robię.
Minuta milczenia dla faktu, że nazwiska bohaterów są bardzo podobne, albo mi się takie wydały, bo pod koniec książki westchnęłam „Ech, przewidywalna„. A minutę później zdałam sobie sprawę z tego, że pomyliłam nazwiska bohaterów. I NAGLE WSZYSTKO ZACZĘŁO MIEĆ SENS.