Bondzie prawie udało się nabrać czytelnika na to, że Meyerowi dopisało szczęście i w tej chatce schowanej pośród leśnej głuszy nikt go nie znajdzie. Zapomniała jednak, że Narew to małe miasteczko, w którym wiadomości rozchodzą się szybciej, niż zasięg telefoniczny 🙂 Zupełnie przypadkowo w tym samym czasie dochodzi do dwóch zabójstw, które niby są różne, ale nikt nie wyklucza tego, że stoi za tym jedna osoba. 

Trudno jednak prowadzić śledztwo, kiedy miejscowa społeczność nabiera wody w usta, nie chce rozmawiać ze swoimi policjantami, a dopiero z kimś z zewnątrz. Poza tym, dość szybko okazuje się, że znów – każdy każdego zna, ma na coś drugiego i lepiej byłoby, gdyby policja przestała kopać. Na dobre by to wszystkim wyszło. Może właśnie dlatego autorka w pewnym momencie książki rzuca teoriami jak pociskami, a ja nie wiem, gdzie się nie uchylić, aby nie oberwać rykoszetem. Chociaż mi się to udaje, to dalej trochę się w tym gubię. Tak bardzo jak chciałabym się cieszyć zakończeniem, tak samo go nie rozumiem, bo w pewnym momencie  czegoś nie zrozumiałam, i tak już poszło.

W książkach pani Bondy musi zrobić się duszno i lepko. Bohaterowie zaś, postawieni sami sobie muszą zacząć skakać sobie do gardeł, bo dopiero wtedy wszystko będzie jasne – przynajmniej dla nich. Dopiero postawieni przed ścianą wykrzyczą swoje głęboko skrywane sekrety, i mogłabym powiedzieć, że poczują ulgę, ale nie, bo w takich społecznościach musi być coś wiążącego, co wszystkich będzie trzymało w pionie.  Jednocześnie odnoszę takie wrażenie, że jedynie w prozie pani Bondy atmosfera miejsca, w którym rozgrywa się akcja, równie mocno udziela mi się samej. Duszno, gdy dzieje się coś, co nie wiem jak się skończy. Lepko, bo przecież na litość!, wszyscy zaraz skoczą sobie do gardeł, a ja muszę wiedzieć, co się dzieje.

Same morderstwa, same w sobie są ciekawe – bo ksiądz, który jest w kole strzeleckim zostaje zastrzelony, a z ciała sześcioletniego dziecka upuszczona jest krew, kiedy zostaje odkryte. Mam jednak wrażenie, że im bardziej historia ma być poplątana, tym bardziej tracą na niej bohaterowie albo czytelnicy. Wiem, wiem, że pani Bonda ma taki styl, co dało się poczuć przy okazji serii z Saszą, ale trochę szokuje w momencie kiedy poprzednie części Meyera wydawały się być lżejsze.

Do tej pory, a w tym i zeszłym roku nadrobiłam wszystkie części przygód Meyera, wydawało mi się że nasz profiler w końcu jest postacią pozbawioną jakiś problemów natury wewnętrznej. Niby był zgryźliwy, bezpośredni i nie wiem, czy bym się z nim zaprzyjaźniła, co nie zmieniało faktu że trochę się wyróżniał. W „Balwierzu” jego sytuacja się trochę zmienia, czy za sprawą wydarzeń z poprzedniej części (pisałam o niej tutaj) czy może po prostu przydarzyło się życie i tyle. Hubert przez całą książkę się w sobie zamykał i nikogo nie dopuszczał, chciał rozwiązać to sam jakby nakładając na siebie pelerynę superbohatera. Końcówka zaś sprawiła, że już nigdy nie będzie sobą, dzięki pani Kasiu, za postawienie bohatera do pionu, przecież musi wiedzieć gdzie jego miejsce.

I teraz rodzi się pewien dysonans, bo chcę kolejnej części ale też nie chcę, bo już się domyślam, że wraz ze zmianą jego motywacji, zmieni się też wszystko wokół. I najzwyczajniej w świecie nie wiem, czy będę go wciąż lubiła. To się okaże 😉 

Zobacz także