Na samym początku chciałam bardzo podziękować
Kai z Do kawy blog za nominację, i tak wielkie wyróżnienie. Nie wiedziałam, że wypisanie o sobie dziesięciu faktów będzie takie trudne. Na samym początku wydawało mi się, że uwinę się z tym raz dwa, a tu no, wyszło trochę inaczej. Mam jednak głęboką nadzieję, że Was jakoś wybitnie nie zanudziłam, a i dowiedzieliście się czegoś ciekawego. A Kai jeszcze raz dziękuję 😉
Uwielbiam chodzić w koszulach. Serio, gdybym miała wybrać jedną ulubioną część garderoby, naprawdę byłyby to koszule. Najchętniej zapięte na ostatni guziczek, pod samą szyję. Czy grube flanelowe, zakrywające tyłek, czy te słodkie z motylkami, kokardkami i pandziami. Co więcej – gdy idę do sklepu, nawet po coś konkretnego, to jak zobaczę jakąś ładną to nie odpuszczę. Będę chodziła, przymierzała, aż pewnie po jakimś czasie sobie kupię. I od razu uprzedzam – coś takiego jak za dużo koszul nie istnieje. Jakby ktoś miał wątpliwości.
Wnoszę podejrzenia, że telefon mam przyczepiony rzepem do dłoni. Jeżeli miałabym czegoś zapomnieć, wychodząc z mieszkania, na pewno nie będzie to telefon. Jego pierwszego wkładam do torby/kieszeni i zanim zamknę za sobą drzwi, milion razy sprawdzam czy na pewno go ze sobą mam. Dzięki temu bądź przez to (jak kto woli) cały czas jestem dostępna. Na messengerze, twitterze czy facebooku. Każde powiadomienie odczytuję na bieżąco, tak samo odpowiadam na wiadomości dziwiąc się później, że ten ktoś nie odpisuje mi w okamgnieniu. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę z tego, że ludzie mają jednak życia i to jest smutne. Hahahaha. Nie. To całkiem śmieszne. Na razie 😉 .
Kiedyś myślałam, że nie ma niczego gorszego i bardziej stresującego od wystąpień publicznych. Wiecie, wyjście przed grupkę ludzi, mówienie pewnym głosem – ohoho, zupełnie nie moja bajka. A że na studiach dużo było prezentacji, które trzeba było przedstawiać… Robiłam wszystko, by nie musieć się odzywać. Gorzej, jeśli idzie o rozmowy telefoniczne. Choć wiem, że nikt mnie nie widzi, choć wiem że zazwyczaj moi rozmówcy mają mnie w tyłku, to… po prostu nie znoszę. Gdy muszę zadzwonić spytać się o zamówienie, umówić się na jakąkolwiek wizytę gdzieś, oblewa mnie zimny pot. Zaszywam się więc z telefonem w najbardziej ustronnym miejscu, takim, z którego nikt mnie nie usłyszy, na kartce zapisuję po co dzwonię i o co mam spytać… a i tak, podczas rozmowy, łamie mi się głos, gadam od rzeczy i na pewno nie robię dobrego wrażenia. Świat byłby o wiele prostszy, gdyby takie sprawy można było załatwiać poprzez e-maila. Serio.
To, że byłam dziwnym dzieckiem a teraz jestem dziwnym młodym dorosłym wiadomo nie od dziś. Będąc jeszcze w podstawówce, gdzie chyba nauczyciele sprawdzali nasze zeszyty, jak starannie je prowadzimy, miałam taką małą manię. Jak tylko coś pokreśliłam w zeszycie, natychmiast musiałam dostać nowy zeszyt, by go… przepisać. Serio, byłam w stanie przepisać dziesięć lekcji tylko dlatego, że na jednej stronie przekreśliłam dwa wyrazy. Bardzo to godziło w moją szeroko pojętą estetykę – bolały mnie po prostu oczy, jak na to patrzyłam. Taka „wrażliwość” została mi chyba do dzisiaj, choć niekoniecznie w takiej samej postaci. Teraz bardzo lubię wyjustowany tekst, ładnie dobrane fonty (nie czcionki, jak to mówiła pani na zajęciach, czcionki to się na kamieniach odciskało, w komputerze są FONTY) , akapity i tym podobne. Na takie rzeczy jestem wyczulona….
… stąd też kolejny punkt, czyli bycie
grammar nazi. W większości wypadków nie robię tego specjalnie, ale błędy gramatyczne i jakiekolwiek inne związane z wysławianiem się i pisaniem po prostu kłują mnie w oczy. Staram się hamować i nie zwracać wszystkim naokoło uwagi, ale to bardzo trudne. Schemat zawsze jest ten sam. Widzę błąd, patrzę na klawiaturę by oszacować czy to może być błąd przypadkowy czy specjalny. W wypadku tego pierwszego jestem jeszcze w stanie przymknąć oko, wobec drugiego – no niekoniecznie. Podobno ze mną w ogóle bardzo trudno się pisze, bo wszyscy się boją tych błędów w moim towarzystwie popełniać. A na dowód tego, że jestem dziwna, to wczoraj byłam w kinie na nowym Pitbullu, i już nie pamiętam w której scenie, ale kamera najeżdżała na ekran komputera, i ja nie zauważyłam tego, co powinnam ale… błąd ortograficzny, którego nomen omen, w następnym ujęciu już nie było. Także wiecie. Postępująca choroba umysłowa.
Mam zerową orientację w terenie. Do tego stopnia, że mieszkając od kilku dobrych lat w Krakowie nadal mam problemy z dojściem z rynku nad Wisłę… bez nawigacji w telefonie. Co więcej, domyślam się, że gdyby nie nawigacja i aplikacja JakDojadę, zginęłabym tu już pierwszego dnia i pewnie do tej pory bym się nie odnalazła. Zaprawdę powiadam, jestem ostatnią osobą, którą pyta się o drogę, nazwę ulicy czy cokolwiek z tym związane. Ja po prostu nie wiem. I nawet jak sprawdzę, to będę pamiętać przez chwilę. I zapomnę. No bo to nie są po prostu rzeczy, które muszę pamiętać. Trasy, które pokonuję codziennie mam opanowane, inne z kolei zawsze da się wyczaić w Internecie.
Jestem introwertykiem. Nie lubię wielkich zgromadzeń ludzi, jak wyżej napisałam – wystąpienia publiczne sprawiają mi problem, baterie najlepiej ładuje mi się we własnym towarzystwie. To nie jest jednak tak, że ja tych ludzi nie lubię. Po prostu w za dużych ilościach działają mi na nerwy, spinam się, źle się czuję i wolę wracać do swojej samotni. Zamiast imprezy w piątkowy – czy każdy inny – wieczór wybiorę wieczór z ulubionym serialem, książką czy po prostu, rozmawiając z kimś prze internetowy komunikator. Kiedy jednak chodzi o bliższe memu sercu osoby, w których towarzystwie dobrze się czuję, ta swoboda jest większa. W tym miejscu wypada przyznać, że nigdy nie byłam w klubie, i w najbliższej przyszłości się nie wybieram. Od zacieśniania więzi w tłumie są koncerty, o.
Co do koncertów, nie chodzę może na jakieś spektakularnie wielkie i popularne. Byłam cztery lata temu na Coldplay’u, w czerwcu na Maroon5. Nałogowo chodzę jednak na koncerty polskiego zespołu happysad. To już zupełnie automatyczny odruch, gdy dowiaduję się o koncercie, potulnie idę po bilet, staję pod sceną, napatruję się na chłopaków, zbieram energię, ładuję się nią by starczyło do następnego spotkania. I nie, wcale nie jestem psychofanką. Nie dostałam jeszcze zakazu zbliżania się, choć przecież wszystko przede mną!
U W I E L B I A M frytki. No po prostu większego szaleńca frytkowego ode mnie nie znajdziecie. Mogłabym jeść na śniadanie, obiad i kolację i istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że tak szybko by mi się to nie znudziło ani nie przyjadło. Oczywiście domowe są najlepsze, najsmaczniejsze i w ogóle naj. Ale innymi także nie pogardzę. To tak na przyszłość, jakby ktoś mnie chciał na obiad zaprosić. Frytasy mogą być.
Po dziesiąte, nienawidzę oglądać seriali czy filmów z lektorem, który swoim beznamiętnym głosem jest w stanie zepsuć i rozładować każde, dosłownie każde napięcie w oglądanym przeze mnie filmie/serialu. Co więcej, skoro już tak łatwo zrezygnowałam z lektora, staram się zrezygnować również z polskich napisów i oglądać wszystko, jeśli tylko jest taka opcja, w wersji oryginalnej. Kiedy mam jednak jakieś kłopoty ze zrozumieniem, włączam napisy ale angielskie, dzięki którym wiem, co mówią aktorzy, a gdy jest taka potrzeba, łatwo sprawdzam nieznane mi słowo w słowniku. Odkryłam, że jest to – podobnie jak czytanie książek po angielsku – doskonała forma nauki języka. Chyba nie ma niczego lepszego niż łączenie przydatnego z pożytecznym 😉
Ufff. Udało mi się jednak. Gdzieś po piątym podpunkcie straciłam jakiekolwiek nadzieje, że uda mi się to napisać. Nie wiedziałam, że jestem tak nudnym człowiekiem, a najbardziej radosny faktem o mnie jest ten, że jestem grammar nazi albo lubię wcinać frytki, jak nikt nie patrzy. Otóż: nie, nie podzielę się, jakby ktoś pytał. Frytki są tylko moje. A, jak widać, człowiek uczy się przez caaaałe życie!
Żeby radość związana z tym wyzwaniem szła dalej, nominuję:
Złodziejka-Książek,
Biblioteka Pod Marcepanem.
Życzę powodzenia, drodzy nominowani! 🙂
Ps. Zdjęcia, których użyłam, po części są moim dziełem, reszta znaleziona w internecie, stron nie pamiętam bo mam je zapisane w folderach.