„Zaginiony Symbol” Dan Brown

w okolicznościach górskich ją pochłaniałam, pochłaniając jednocześnie i górski, zimowy klimat – stąd piękna chusta na stole, i pyszna czekolada w kubku 😉

Czytając „Inferno” słyszałam głosy, iż „Zaginiony Symbol” jest o niebo lepszy. Cóż, postanowiłam jej dać szanse, no bo skoro takie dobre opinie o niej krążą, to na pewno warto. Pominę fakt, że męczyłam ją niemal dwa tygodnie. Był czas, gdy czytałam i nie mogłam przestać, ale i czas, kiedy znudzona przesuwałam kolejne strony chcąc dobrnąć do końca.
Przywitajcie się z Robertem Langdonem, profesorem, który zawsze, zupełnie przez przypadek, znajduje się w epicentrum wszystkich ważnych wydarzeń. Tym razem Robert wyciąga pomocną dłoń ku swojemu wieloletniemu przyjacielowi, mentorowi – Peterowi Salomonowi. Cóż, przynajmniej tak mu się wydawało, kiedy wsiadał na pokład samolotu. Gdy przybył na wyznaczone miejsce okazało się, cóż, że zamiary wobec niego nie były takie znów bezinteresowne.
Przez całą książkę miałam wrażenie, jakby większość bohaterów cechowała się wielką bezmyślnością, która po prostu nieziemsko mnie denerwowała. Miałam ochotę krzyknąć nie raz i nie dwa „no weź się w garść, nie widzisz tego?!”, jednak okazywało się, że bohaterowie chyba nie mieli szansy mnie usłyszeć. A szkoda.
„Zaginiony Symbol” najzwyczajniej w świecie mi nie podszedł, co nie znaczy, że to zła książka. Wtedy musiałabym skłamać, wszak sam autor odwalił kupę dobrej roboty wymyślając intrygę za intrygą. Ja sama, by zrozumieć jakąś scenę, jakąś nowinkę historyczną (a takich było wiele) musiałam wytężyć swoje szare komórki, co jest dobre.
I o ile „Inferno” zachęciło mnie do przeczytania tej książki, tak po następną.. szybko chyba nie sięgnę 😉 Przepraszam z całego serca za tak długą nieobecność, ale ponowne wtłoczenie się w uczelnianą rzeczywistość, jest, cóż… trudne 😉 Ale obiecuję poprawę!

Zobacz także