„Nim nadejdzie mróz” Henning Mankell

Jadąc nad morze nie myślałam o tym, jaka będzie pogoda. Nie myślałam o tym, czy uda mi się zaznać chociaż trochę słońca, na tyle, by nie wrócić bladą niczym trup. Myślałam o tym, czy tak jak poprzednimi razy, trafię na jakąś wyprzedaż książek. Które to, te wyprzedaże, są kolosalne. Przechadzając się więc deptakami, rozglądałam się na prawo i lewo… aż w końcu znalazłam. Przeceny – nieziemskie.  Jedna książka z piętnastu złotych obniżona na siedem, inna z niemal trzydziestu na siedem pięćdziesiąt. Istne niebo dla książkoholika. Dlatego też musiałam się obłowić, bo jakby to tak.
Z racji, że żyjemy w Polsce, jak zwykle robią nas w konia. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. „Nim nadejdzie mróz”, przedostatnia książka z serii o Kurcie Wallanderze, została wydana w roku 2012, czyli dwa lata po premierze ostatniej części „Niespokojny człowiek”. W takich momentach zastanawiam się, czy osoby zajmujące się tymi sprawami na co dzień mają jakieś umysłowe problemy, bo… no u licha, jaki jest sens w mieszaniu kolejności książek? Skoro autor poukładał to tak, a nie inaczej, skoro jedna książka wynika niejako z drugiej… O co tu chodzi?
Mija lato 2001 roku. Córka Wallandera, Linda, skończyła szkołę policyjną i już niedługo rozpocznie pracę w komisariacie w Ystad. Tym samym z powrotem zamieszkuje z własnym ojcem, który mimo upływu lat, nadal traktuje ją jako małą dziewczynkę nie rozumiejąc, że dziewczyna nie tylko ma swoje zdanie, ale i potrafi je wybronić. Linda zaś, powracając do Ystad postanawia odnowić kontakty z koleżankami, z którymi urwał jej się kontakt. Zebra, koleżanka zza czasów licealnych ma już dziecko, Anna zaś studiuje medycynę. Czy uda im się z powrotem nawiązać kontakt? Czy Linda dogada  się ze swoim wybuchowym ojcem? Żeby rozwikłać te zagadki i nie tylko te, musicie sięgnąć po „Nim nadejdzie mróz”.
Szczerze, w mojej głowie gości jeden wielki mętlik, spowodowany tym, że… naprawdę nie wiem, czy książka mi się podobała. Poprzednie książki o Wallanderze potrafiłam połknąć w kilka dni, z tą trudziłam się ponad tydzień.  Historia, którą Mankell chciał opowiedzieć, wydawała się naprawdę ciekawa. W okolicy bowiem doszło do kilku podpaleń, niezwykłych podpaleń. Najpierw jakiś szaleniec podpalił łabędzie, później inne zwierzęta. W międzyczasie ginie kobieta, najpierw jedna, potem druga. Jedna odnajduje się sama, inną… inną znajdują śledczy.
Jakoś się tym razem nudziłam. Niektóre sceny mnie nudziły, nie wnosiły niczego sensownego, denerwowały mnie swoim „byciem”, swoją „lekkością”  i tym, że i bez nich by się obyło. Denerwowała mnie czasem Linda, a może i Wallander, który nie przyjmował do wiadomości, że jego córka jest dorosła, i wszystko to, co powiedziała, przyjmował jako atak na własną osobę. Za bardzo chyba przyzwyczaił się do samotnego mieszkania, by je z kimś dzielić, nawet z córką.
Dopiero pod koniec zaczęło się robić ciekawie; akcja zaczęła lecieć przed siebie, śledczy w końcu wzięli się do roboty, a nie, że śledztwo snuje się na przełomie iluś tam stron, a oni wiedzą tyle, co prawie nic. Prawda jest jednak taka, że Kurta Wallandera darz(yłam)ę uczuciem, więc nie mogłam tej książki nie przeczytać. Była przyjemna, w miarę ciekawa, a na koniec zaskoczyła mnie rozwiązaniem całej sprawy.
Z pewnością po „Niespokojnego człowieka” sięgnę, by czuć się spełnioną; mam nadzieję, że zachwyci mnie bardziej niż „Nim nadejdzie mróz” – oby.
Tymczasem z Lubimy Czytać dowiedziałam się, że pisarz choruje na raka. Mam nadzieję, że uda mu się pokonać chorobę skutecznie… Bo przecież „tyle rzeczy jest do napisania!” 😉
zapraszam na profil Myśli Zaczytanej na Facebooku.

Zobacz także