Komórki się pani pomyliły // Jacek Galiński

Na tylnej okładce książki powinien być napis „gdzie diabeł nie może, tam Zośkę pośle”, ponieważ chyba żadne inne zdanie tak idealnie nie opisuje jednocześnie charakteru bohaterki i przygód, jakie przeżywa.

Na drodze ku spokojnemu życiu Zofii po raz kolejny („Kółko się pani urwało„, poprzednia część) stanął, a może położył się trup i pewna warszawska kamienica. Bohaterka poczuła wiatr w żaglach, wplątała się w kłopoty, które jej nie dotyczą, a wszystko po to, by raz po raz powtarzać, że to nie na jej nerwy, że ona jest na to za stara. Może naoglądała się Ojca Mateusza i zainspirowała się jego postacią?

Nie wiem, czy odpowiedzialne z jej strony było bratanie się z przestępcami, jednak poznawszy Zofię łatwo odnieść wrażenie, że bycie odpowiedzialnym nie było jej mocną stroną. Może to sprawa tego, że mieszkała sama i po prostu jej się nudziło. Dlatego szukała jakiejś rozrywki w świecie, do którego… nie należała.

„Komórki się pani pomyliły” zrobiła na mnie mniejsze wrażenie, niż poprzednia część. Nie wiem, czy ma na to wpływ, że poznałam już bohaterkę i to, co wcześniej mnie śmieszyło, teraz mnie irytowało. Może miało na to wpływ również to, że… skala prawdopodobieństwa niektórych wydarzeń (może: wszystkich) jakoś przebiła skalę i dziwnie mi się to czytało. Chodziło mi gdzieś po głowie, że hej, ludzie, takie coś by się nie wydarzyło. Ludzie mają więcej oleju w głowie. Starsze panie nie są takie naiwne. A z drugiej strony odnosiłam wrażenie, że Zofia chciała jedynie uwagi, a że nie dostawała jej ze strony syna, sąsiadów, to po prostu szukała jej tam, gdzie ktoś ją chciał. Zauważał, a nawet bronił – nawet, jeśli był to typek spod dziwnej gwiazdy.

Mniej śmieszna niż poprzednio, trochę bardziej irytująca – taka jest Zofia oraz jej przygody.

Zobacz także